Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 20 listopada 2012

Cztery lata wojny w służbie komendanta. Przeżycia wojenne 1914 – 1918


„Cztery lata wojny w służbie komendanta. Przeżycia wojenne 1914 – 1918” Romana Starzyńskiego ( ur. 1890 – zm. 1938), to wydane po latach, prowadzone z niezwykłą skrupulatnością notatki legionisty, rozwijane w wolnych chwilach na tyłach frontu w obszerniejsze wspomnienia. Są one obrazem epoki, w której żył Roman Starzyński i jego dwaj bracia, wywodzący się z rodziny głęboko patriotycznej, obarczonej goryczą klęski powstania listopadowego i styczniowego, przekazującej z pokolenia na pokolenie myśl niepodległościową. Ideały te wpoiła Starzyńskim matka, opowiadając o powstaniach, ucząc polskiej historii, czytając dzieła wielkich Polaków.
Roman Starzyński – jak sam wspomina – „odczuwał pociąg do pióra i wrodzoną żyłkę dziennikarską.”. Już jako nastoletni chłopiec, uczeń gimnazjum, opierał się rusyfikacji, uczestniczył w pierwszych strajkach i wstępował do tajnych organizacji młodzieżowych. Przełomem było jednak spotkanie Józefa Piłsudskiego: „ Jego postać z brodą, jaką wówczas nosił, stanowcze, pewne, choć łagodne spojrzenie spod krzaczastych brwi, akcent litewski, specjalny styl i sposób mówienia, ale przede wszystkim niezwykła siła, jaka biła z każdego słowa- przejmowały dreszczem.(…)Jego słowo zapadało gdzieś w głąb duszy, gdyż czuło się, że mówi Człowiek, który nie słowem żyje, lecz czynem.” Bo właśnie czyn, działanie, walka – mimo młodego wieku, były dla Romana największą wartością.
W rozdziale I - „ Z motyką na słońce!”, przedstawiony został wachlarz frakcji i organizacji młodzieżowych, wraz z ich nazwami, rozłamami i nazwiskami działaczy. Autor, opisuje w nim, początki swojej rewolucyjnej działalności i przekonań. Rozdziałów jest XXVIII. W każdym, bardzo dokładnie omówiono kolejne etapy „ Drogi do Wolnej Polski”: II -  „Hej, strzelcy wraz!”, III – „W przededniu burzy”, IV – „Wojna”, V- „ Pokój w Kielcach”, VI- „ W służbie wywiadowczej”, VII – „Organizacja Legionów w Królestwie”, VIII – „ W Departamencie Wojskowym  N. K. N.”, IX – „ Formowanie 4 pułku Legionów”, X – W kadrze Legionów, XI – „Powrót do Brygady”, XII – „Pod Konarami”, XIII– „ Za Wisłę”, XIV – „Walki wśród zgliszcz Lubelszczyzny”, XV – W pościgu za Wieprz”, XVI – „Przez ziemię mogił i krzyżów”,  XVII – „W odwrocie z Litwy”, XVIII -  „Jesienna kampania na Wołyniu”, XIX – „ W szpitalach austriackich i legionowych.”, XX – „Zimowe leża na Polesiu”, XXI – „ Na pozycji pod Polską Górą”, XXII – Bitwa pod Kostiuchnowką”, XXIII- „Ostatnie walki”, XXIV – „ W niepodległym „Królestwie Polskim”, XXV – „Praca i walka w garnizonach Królestwa”, XXVI – „Koniec epoki legionowej”, XXVII – „W niemieckich obozach jeńców”, XXVIII – Ostatnie chwile przed odzyskaniem niepodległości.”
W zapiskach Starzyńskiego, nie brakuje anegdot i humoru: „Na pierwsze ćwiczenia, wybrałem się, jak na prawdziwego cywila przystało w… meloniku i kaloszach. Kalosze więzły mi w glinie podczas musztry, a koledzy mieli z tego powodu uciechę. Co do mnie, to nabrałem odtąd takiego wstrętu do kaloszy , że do dziś ich nie noszę i nigdy nie używam.” Wiele wody musiało w Wiśle upłynąć – pisze dalej Starzyński - zanim z zakamieniałego „ cywila” i „polityka”, stałem się w końcu żołnierzem.” Na plan pierwszy, wysuwa się młodość, która nie zna strachu i drwi z zagrożeń: „My wszyscy, pełni entuzjazmu, spodziewamy się płomiennego wezwania do czynu…”
W wielu sytuacjach, optymizm młodych ludzi, pozwalał im przetrwać wiele trudnych chwil. Także sama wojna, znaczyła dla tamtych ludzi coś zupełnie innego: była przewrotnym zwiastunem wolności, szansą na bratobójczy konflikt zaborców, upragnionym znakiem niebios: „ Nie myśleliśmy o tym, że wielu z nas już nigdy nie wróci, że czeka nas głód i chłód fizyczny, że walczyć będziemy nie tylko z wrogiem, ale i z robactwem, że przejdziemy ciężkie chwile doświadczeń.” Czas stawał się coraz bardziej niebezpieczny. Jeden z braci Starzyńskich – Stefan, został zatrzymany przez żandarmerię, pod zarzutem szpiegostwa. Oskarżenie padło w chwili przeprowadzenia rewizji i znalezienia planów kanałów galicyjskich, przy których od dłuższego czasu pracował.
Czytając te żołnierskie wspomnienia, przechodzimy wraz z autorem wszystkie etapy szkolenia poprzez musztrę, służbę wewnętrzną i polową, organizację wojska czy naukę o broni. Temat wojennych przeżyć, został w książce wyczerpująco omówiony. Niezwykła dokładność i pracowitość „legionowego kronikarza”, jakim niewątpliwie był Starzyński, już sama w sobie zasługuje na najwyższe uznanie. Dodatkowym atutem, jest literacki język wspomnień, który ułatwia poznawanie, często skomplikowanych wojskowych terminów. Autor zapewnia we wstępie, że opracowując swoje wspomnienia po latach, „nie prostował błędów, nie korygował poglądów, pozostawiając je w nieskażonej postaci, jaką nadał wypadkom w chwili, gdy je bezpośrednio przeżywał.” Na końcu książki, znajduje się skorowidz nazwisk ( daty, funkcje, służba, losy postaci) i nazw geograficznych, który stanowi dokładne uzupełnienie treści zamieszczonych w książce).
Książka została opatrzona wieloma ciekawymi fotografiami, z pierwszej połowy XX wieku, które pochodzą w większości ze zbiorów Centralnego Archiwum Wojskowego. Okładka oddaje dokładnie klimat wspomnień. Znajdują się na niej dwie pożółkłe fotografie ze starego rodzinnego albumu. Fotografie znaczące: Trzej bracia Roman, Mieczysław i Stefan Starzyńscy oraz ukochany Komendant, który jest czołową postacią wspomnień. Poprzez żołnierskie dzieje, poznajemy historię Polski i tych, którzy złożyli „swój życia los, na stos, na stos…”
Książka przepojona jest gorącą myślą niepodległościową, kultem Marszałka i pełną emocji żołnierską wiarą w słuszność swoich przekonań. Nie muszę nikogo przekonywać, że jest to wspaniała lektura na listopadowe dni. Niezależnie od tego, jaki mamy stosunek do Józefa Piłsudskiego, musimy uznać fakty, które były jego udziałem. To właśnie ten człowiek, swoją niezłomną postawą i umiłowaniem Ojczyzny, otworzył Polakom upragnioną drogę do Niepodległości. Książka oczarowuje szczerymi emocjami, które towarzyszą każdemu zdarzeniu, niezłomną wiarą w zwycięstwo, oraz legendą wielkiego patrioty – Józefa Piłsudskiego. Podobno nie ma ludzi niezastąpionych… Nie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Komendant był właśnie jednym z tych, których zastąpić nie sposób.
 Lektura wartościowa, zdolna poruszyć patriotyczną strunę każdego czytelnika. „Polska jest teraz wszędzie tam, gdzie stąpnął nogą żołnierz polski, żołnierz niewolnego narodu.” Trudność, czy raczej dyskomfort podczas czytania mogą sprawiać liczne pseudonimy i nazwiska ludzi, z którymi Starzyński współpracował, których wspomina czy których spotkał danego dnia. Należy także przywyknąć do subiektywnego stosunku autora do opisywanych wydarzeń. Zawsze przecież można samemu wyciągać wnioski. Dokładność notatek będzie atutem dla czytelnika poszukującego informacji z tego okresu. W swojej kategorii – bardzo dobra. Polecam.



Strzelcy - Inwazja Na Hiszpanię, 1809


Bernard Cornwell, to angielski pisarz, autor thrillerów i powieści historycznych, mieszkający na stałe w USA. Najpoczytniejszym cyklem pisarza, są przygody angielskiego żołnierza Richarda Sharpe'a, rozgrywające się w czasach napoleońskich. W dowód uznania dla jego twórczości, królowa Elżbieta II z okazji swych 80 urodzin w czerwcu 2006 r., nadała Bernardowi Cornwellowi Order Imperium Brytyjskiego a Stephen King pisał:          Cornwell jak zawsze ekscytujący… To są cudowne powieści!” Po lekturze „Triumfu” i „Fortecy”, miałam – delikatnie mówiąc – odmienne zdanie. Po przeczytaniu części pod tytułem: „Strzelcy. Inwazja na Hiszpanię 1809 ”, jestem skłonna je zmienić, może zgodnie z zasadą „do trzech razy sztuka”, a może z zupełnie innego powodu?
W „ Strzelcach” po raz pierwszy pojawiają się: tajemnica, pilnie strzeżona skrzynia, hiszpańscy partyzanci, zimowe, górskie krajobrazy, wątek religijny i sam Sharpe, odrobinę ciekawszy, niż w poprzednich odsłonach. Czytając, zastanawiałam się, co sprawiło, że nie odłożyłam jej na półkę? Jest to przecież jedna z książek serii, która mnie nie porwała? Czym różni się od innych? Odpowiedź daje w przedmowie sam autor:
” Kiedyś obiecywałem sobie, że nigdy nie będę wracał do pierwszych lat kariery Sharpe”a, ale później, w 1987 roku, pewni wspaniali producenci telewizji hiszpańskiej spytali, czy nie mógłbym stworzyć nowej powieści. Chcieli dostać historię, w której Hiszpanie odegrają znaczącą rolę…” I oto cała tajemnica. Innymi słowy mówiąc, hiszpańscy producenci filmowi nieświadomie sprawili, że pisarz „odświeżył” swoją historię, wlał w nią więcej emocji, dreszczyku i tajemnicy. Czyli, gdy chce, to potrafi… Życzyłabym sobie, by w kolejnych częściach nadal chciał. Nawet, gdyby miał pozostać przy starych nawykach, takich jak nadużywanie rzeczownika „krew” lub użalanie się nad Sharpem: Biedny, biedny Richard… Ach, jak on strasznie cierpi…A przez to staje się potwornie flegmatyczny i bezbarwny, jako główny bohater – przynajmniej dla mnie. W „ Strzelcach” trochę odżył, mam nadzieję, że takim pozostanie.
Niewątpliwym plusem powieści Cornwella, jest historyczna dokładność w przedstawianiu faktów, detalów żołnierskiego umundurowania czy broni. Jest grudzień 1809. Wielka Brytania, Hiszpania i Portugalia, starają się zahamować zwycięski pochód Francuzów przez Półwysep Iberyjski. Na zachodzie Hiszpanii stacjonują wojska angielskie, król Hiszpanii przebywa jako jeniec we Francji, w Madrycie panuje brat cesarza, jedyną nadzieją na ocalenie kraju, jest skarb narodu hiszpańskiego, ukryty w prostej drewnianej skrzyni, chronionej przez dumnego arystokratę Biasa Vivara. Zakompleksiony, samotny pośród własnych rodaków Sharpe, na długo zapamięta tę elektryzującą, magiczną postać, która tej części „Kampanii Richarda Sharpe’a”, nadała właściwego smaku. Obawiam się, że wraz z tą postacią, zniknie ta odrobina pikanterii, której brakowało mi w książkach Cornwella, lecz jednocześnie mam nadzieję, że się mylę… W tej części przygód brytyjskiego żołnierza znalazłam „coś” innego, nowego, świeżego a nawet interesującego i jestem skłonna po raz pierwszy z czystym sumieniem polecić ją czytelnikom. Miłośników Cornwella zachęcać nie muszę, a tych wahających się zapewniam, że warto po nią sięgnąć.



Achtung Panzer!


„Achtung Panzer! Uwaga Czołgi!” Heinza Guderiana, to książka z kanonu myśli wojskowej, która ukazała się w serii Biblioteka Wojskowa. Tematem książki jest wojsko pancerne oraz możliwości jego wykorzystania, a zatem taktyka i maksymalne wykorzystanie sukcesu. Guderian nie wdawał się w specjalistyczne, techniczne rozważania, dotyczące czołgów. Oficerowie wojsk pancernych używali tej książki jako podręcznika, ponieważ Wehrmacht nie dysponował jeszcze prawie żadnymi instrukcjami wyszkolenia dla wojsk pancernych. Książka Guderiana, była pierwszą tego typu publikacją, która ukazała się w 1937 roku.
Nazwisko autora, jest powszechnie znane. Nam, Polakom, kojarzy się niezmiennie z koncepcją niemieckiego Blitzkriegu – czyli wojny błyskawicznej. Heine Guderian, rozwinął znacząco myśl Schlieffena, opracowując nowatorski plan strategiczny, z użyciem czołgów. Zgodnie z teorią niemieckiego generała, siły pancerne po wygraniu bitwy nie zatrzymywały się, lecz parły do przodu, wspierane przez lotnictwo. Wojna błyskawiczna odniosła sukces podczas ataku na Francję, Związek Radziecki oraz podczas Izraelsko – Arabskiej wojny sześciodniowej. Książka Guderiana, powstała w oparciu o rozmowy z  niemieckimi czołgistami i weteranami I wojny światowej. Duży wpływ na teoretyka blitzkriegu, mieli angielscy i francuscy autorzy: Fuller, Hart a także praca nieznanego wówczas szerzej de Gauelle’a. Guderian podjął się jej napisania na polecenie swojego zwierzchnika generała Lutza. Punktem wyjścia były materiały z prowadzonych przez niego wykładów dla wojska, uzupełnione artykułami z prasy. Guderian podczas kampanii wrześniowej 1939 roku, dowodził korpusem pancernym w Polsce a następnie we Francji. Uwolniony od odpowiedzialności za zbrodnie wojenne, zmarł w 1954 roku w RFN.
We wstępie do wydania polskiego, zamieszczony został dokładny życiorys Guderiana, poszczególne etapy jego kariery wojskowej, geneza książki, zagraniczne teorie wpływające na jego poglądy i stosunek do nich, metody walki wojsk pancernych, przyczyny i skutki wydania „ Achtung Panzer!” oraz bibliografia prac Heinza Guderiana.
Właściwą część książki, otwiera fotografia autora, w mundurze generała wojsk pancernych oraz przedmowa. Język, którym posługuje się autor, jest rzeczowy, i przystępny, pomimo specjalistycznej, techniczno – wojskowej terminologii, której zrozumienie ułatwiają odwołania. Działania wojenne poznajemy oczami Guderiana, który analizował każdy szczegół bitwy, zestawiał siły, wyciągał wnioski.
Szukając książki, która opowiadałaby o powstaniu i użyciu czołgów, począwszy od pierwszej wojny światowej, przez okres międzywojenny, nie sposób po nią nie sięgnąć. Z powodzeniem może zastąpić wiele współczesnych opracowań dotyczących wojsk pancernych. Trudno jest oceniać tego typu publikacje. Są one niewątpliwe wartościowe i powinny się ukazywać. W kategorii uzbrojenia, taktyki i historii wojskowości, bardzo ciekawa pozycja. Polecam wszystkim pasjonatom.



niedziela, 4 listopada 2012

Husaria pod Wiedniem


„Husaria pod Wiedniem” Radosława Sikory – doktora nauk historycznych i eksperta do spraw husarii, jest kolejną, ciekawą publikacją tego autora. W serii wydawniczej Świat legendarnej jazdy polskiej ukazały się także inne książki autorstwa Radosława Sikory: „ Z dziejów husarii”, „ Niezwykłe bitwy i szarże husarii”, „Kłuszyn 1610”. „ Husaria pod Wiedniem”– jak we wstępie informuje nas autor – „jest pierwszą próbą kompleksowej charakterystyki skrzydlatej kawalerii, która 12 września 1683 roku, uwolniła z oblężenia cesarską stolicę.”
Husaria, której poświęcono tę monografię, została zaprezentowana u szczytu swojej potęgi i sławy, przypadającej na przełom XVII i XVIII wieku i panowanie Jana III Sobieskiego. Zawiera szczegółowo opracowany materiał, dotyczący wiktorii wiedeńskiej 1683 roku, a także wiele ciekawostek, domniemań i różnych spojrzeń na ludzi, wydarzenia i postaci historyczne tego okresu.
Jeden z rozdziałów poświęcony został rozpoznawaniu się w walce, łączności i sposobach przekazywania rozkazów. Swój czy obcy? Należało przecież odróżnić Polaka od nieprzyjaciela, co jak udowadnia autor, wcale nie było takie oczywiste. Jak utrzymać szyk na polu bitwy? Jakie wady i zalety miały pancerze i zbroja? Jaka była symbolika piór i skrzydeł husarii? Przykłady można mnożyć. Z pojęciem husarza łączy się wiele innych terminów: konie, broń, wyposażenie, znaki hetmańskie, chorągwie, buławy, szarża, poczty, proporce – które zostały wyczerpująco w niej omówione. Przyznaję, że osobiście zawsze interesowały mnie skrzydła husarzy, w końcu obrosły one legendą, która pozostaje wciąż żywa – książka zaspokaja w pełni moją ciekawość w tej kwestii, jak i w wielu innych.
Autor zamieścił w książce teksty źródłowe w wersjach oryginalnych, po których następuje ich tłumaczenie przez znawców tematu. Jest to ciekawy zabieg popularyzatorski, pozwalający czytelnikowi samodzielnie wyciągać wnioski i weryfikować zamieszczone teksty. Dotyczą one m.in. : budowy kopii, składu wojska kwarcianego, obyczajów czeladzi czy opinii o husarii wygłaszanych przez cudzoziemców. Interesujący jest także dodatek na końcu książki, który zawiera nazwiska i herby rycerstwa polskiego zaangażowanego w odsiecz wiedeńską – polecam osobom zaangażowanym w budowę drzew genealogicznych swoich przodków. Obszerna bibliografia, zawierająca źródła rękopiśmienne, drukowane oraz opracowania, pozwoli po zakończeniu lektury, zgłębić temat.
Książka została starannie wydana: twarda okładka i wspaniały husarz na koniu, zachęcają do sięgnięcia po nią. Zawiera ciekawy materiał ilustracyjny: kolorowe i biało - czarne ilustracje, fotografie z ukazanymi na nich rekonstrukcjami uzbrojenia oraz ryciny.  Wszystkie na kredowym papierze. Dla każdego pasjonata historii wojskowości, prawdziwe źródło informacji. Jak każda monografia, przeznaczona jest dla czytelnika świadomego, posiadającego podstawową wiedzę historyczną. Wiele wnosi do danego tematu.
Autor jest prawdziwym pasjonatem, rozmiłowanym w swojej dziedzinie. Na stronie internetowej http://radoslawsikora.prv.pl/, znajdują się informacje biograficzne, materiały do pobrania dotyczące historii wojskowości polskiej XVII wieku, a także kontakt mailowy.
Wydanie książki, zbiegło się w czasie z wchodzącym na ekrany filmem Bitwa pod Wiedniem” Renza Martinellego, który zebrał już sporo negatywnych recenzji. Jeśli są prawdziwe i bitwa została przedstawiona – delikatnie mówiąc – bez oglądania się na historię, tym bardziej zachęcam do lektury „ Husarii pod Wiedniem”, wszystkich zainteresowanych tematem. Na pewno podczas lektury, nikt nie wyrwie sobie włosów z głowy, jak dzieje się to podobno, już podczas pierwszych scen filmu.
Książka bardzo dobrze opracowana i zdecydowanie warta lektury, przyciągnie jednak tylko wąskie grono czytelników, zainteresowanych tematem. Przeciętnego czytelnika nie zdobędzie, ponieważ napisana została językiem specjalistycznym, zawiera mnóstwo przypisów, tabel i tekstów źródłowych, interesujących jedynie pasjonatów.






Pan Whicher w Warszawie


„Pan Whicher w Warszawie” Agnieszki Chodkowskiej – Gyurics i Tomasza Bochińskiego, to powieść kryminalna, której akcja rozgrywa się w XIX wiecznej Warszawie. W fabułę wplecione zostały zapiski inspektora Whichera, który przybywa do Warszawy na zaproszenie cara i na bieżąco opowiada o postępach w śledztwie. Detektyw Jej Królewskiej Mości, (postać autentyczna, określana mianem „księcia detektywów”), uważnym okiem obserwuje otoczenie, poznaje Warszawę i panujące w niej prawo. Wszystko znacząco różni się od jego dotychczasowej pracy. W Scotland Yardzie panują inne zwyczaje i stosowane są inne metody śledcze. Detektyw nie zna języka i nie do końca rozumie napiętą atmosferę w mieście, dostosowuje się jednak szybko do nowych warunków i bez zbędnych pytań, podejmuje wyzwanie.
Ciekawym zabiegiem graficznym, który jako pierwszy rzuca się w oczy, jest opatrzenie każdego rozdziału „kartką wyrwaną ze ściennego kalendarza”. Spotykamy także czarno – białe ryciny, fotografie i rysunki z epoki. W ten sposób przenosimy się w drugą połowę XIX wieku, do roku 1862 i zagłębiamy w klimat tamtej Warszawy, na przestrzeni trzech miesięcy: września, października i listopada. A zatem jesień… Raczej słoneczna, chociaż chłód wiejący z ulicy, zachęca, by skorzystać z samowara. Dla detektywa Whichera, ogromnym zaskoczeniem jest serwis złożony ze szklanek. W jego ojczyźnie, herbatę pije się w filiżankach, z czasem jednak do wszystkiego można przywyknąć.
Detektyw nie rozstaje się z notesem, w którym skrupulatnie odnotowuje postępy w śledztwie, często także zamieszcza w nim osobiste spostrzeżenia. Jedną z myśli zacytuję, ponieważ w pełni się z nią zgadzam: „ Nie rozumiem mych rówieśników, narzekających na monotonię życia. To, co oni nazywają nudą, ja określam jako stabilizację, poczucie bezpieczeństwa i święty spokój. Przygody są wspaniale – pod warunkiem, że przytrafiają się komuś innemu, a ty słuchasz o nich, siedząc w wygodnym, ciepłym fotelu. Najlepiej z cygarem w jednej i whisky w drugiej ręce.” W taki, lub podobny sposób ( whisky wszak zastąpić można gorącym kakao), należy czytać tę powieść. Bez pośpiechu, krok za krokiem zgłębiając kolejne części układanki, będącej w efekcie dużym zaskoczeniem.
Obok postaci angielskiego detektywa, podążamy śladem carskiego policjanta, Mikołaja Czernyszewskiego, który jeszcze przed przybyciem gościa, usiłuje rozwikłać zagadkę okrutnych morderstw. Nie jest zachwycony opieką, jaką ma sprawować nad detektywem i często pozostawia go samemu sobie. W chwili, gdy pewne tropy zaczynają się pokrywać, współpraca między dżentelmenami zaczyna się zacieśniać. Następuje to około setnej strony. Do tego momentu akcja rozwija się powoli i nie jest porywająca. Rusza do przodu w momencie odnalezienia zwłok, które łączy pewien wspólny element.
Fabuła osadzona została w czasie, gdy Polacy, skupieni w dwóch skrajnych ugrupowaniach: radykalnych „Czerwonych” i lojalnych wobec caratu „Białych”, mierzą swoje siły i społeczne poparcie, w obliczu nieuchronnie nadciągającego powstania. W powieści pojawiają się znane postaci historyczne: Leopold Kronenberg, Józef Ignacy Kraszewski, Zygmunt Padlewski, Agaton Giller czy Ludwik Mierosławski. Początkowo, odnosimy wrażenie, że autorzy obsadzili w rolach „tych dobrych” - Rosjan i „tych złych” – Polaków a tajny organ kierowniczy „ Czerwonych” – Komitet Centralny Narodowy – to siedlisko owładniętych terrorem wywrotowców, którzy mordują na prawo i lewo carskich urzędników. Zadaniem rosyjsko – angielskiego tandemu Whicher – Czernyszewski, jest ich złapanie i wymierzenie sprawiedliwości. Nie skłaniało mnie to przychylnie wobec książki i przez chwilę miałam ochotę odłożyć ją na półkę. Nie zrobiłam tego i z ulgą przyznaję, że zakończenie jest satysfakcjonujące dla wytrwałego czytelnika, który nie dał się zwieść pozorom. Wielu jednak może ulec rozdrażnieniu bądź znużeniu, ponieważ druga część książki czyta się o wiele lepiej niż pierwszą. Przy prawie 500 stronach, przekonujemy się do niej mniej więcej w połowie. Wiele wyjaśnia także posłowie, w którym autorzy opowiadają o swoich pasjach, przybliżają postać detektywa Whichera i wskazują pewną książkę, od której wszystko się zaczęło.
Epoka została przedstawiona bardzo wiernie: Przedpowstaniowy terror polskiego ugrupowania „czerwonych”, którzy za pomocą sztyletów, wymierzają sprawiedliwość i grożą śmiercią także detektywowi, atmosfera spisku, przekrój społeczeństwa i warunków w jakich żyją poszczególni jego przedstawiciele od arystokracji po biedotę. Z fabułą nastrojowo powiązana została okładka w odcieniach zimnego błękitu, w centrum czarna dorożka podążająca jedną z warszawskich ulic, oraz wskazująca na kryminalną opowieść czerwona plama krwi.
Współpraca dwóch autorów: Agnieszki Chodkowskiej-Gyurics - miłośniczki klasycznych kryminałów i Tomasza Bochińskiego - wielbiciela historii oraz tajemnic przeszłości – zaowocowała bardzo dobrą książką. Przyznaję jej w skali dziesiętnej 8 punktów, za poprawność historyczną, dbałość o szczegóły, londyński klimat, intrygujących bohaterów, a przede wszystkim za mocne zakończenie. Dwa punkty mniej, za „mylenie tropów”, które o mały włos nie doprowadziły do przerwania przeze mnie lektury. Nie przekonałabym się wówczas, jak dobrą książkę odłożyłam na półkę. Polecam wszystkim miłośnikom klasycznych kryminałów. Książka na długie i leniwe jesienne wieczory.





poniedziałek, 22 października 2012

Wypędzony


Książka Jacka Inglota „Wypędzony” Breslau – Wroclaw 1945, narodziła się podczas spaceru autora ulicami współczesnego mu Wrocławia. Znany z książek o tematyce fantasy pisarz, nadepnął wówczas żeliwną pokrywę studzienki kanalizacyjnej, na której zachowała się mocno wytarta przez czas, niemiecka nazwa miasta. Postanowił wówczas zastanowić się nad jego przeszłością, a myśl ta zaowocowała „Wypędzonym.”
Główny bohater, porucznik AK, Jan Korzycki ps. Korab, zmaga się z powojennymi realiami wynaturzenia, łajdactwa i najpodlejszych ludzkich instynktów. Otacza go świat nie mniej okrutny od tego, który oglądał przez trudne lata okupacji. Jako człowiek postępujący zgodnie z sumieniem, odczuwa dotkliwie zderzenie z rzeczywistością:
Zastanawiał się też, czy sam nie powinien postąpić podobnie- obłowić się jak należy i zniknąć, kupiwszy sobie przedtem kolejną fikcyjną tożsamość(…) Tak niewątpliwie postąpiłby człowiek rozsądny, ale on nie potrafił.” Przesłuchiwany, przez własnych rodaków, z czerwonej strony barykady, jest dla nich jedynie „ zaplutym karłem reakcji” i jak sam mówi „ pieprzonym żołnierzem wolności.” Opiera się, lecz rozumie, że zostanie zmuszony do porzucenia ideałów, które kierowały jego życiem. Okrzyknięty przez szabrowników „kochasiem Niemaszków”, toczy samotną walkę z rzeczywistością, którą próbuje zrozumieć. Staje się „Janosikiem Breslau”: z opaską MO na ramieniu, niesie pomoc pokrzywdzonym, niezależnie od ich narodowości. W otoczeniu szabrowników, dezerterki i pospolitych bandytów, usiłuje pozostać sobą. Staje się poprzez swoje szlachetne pobudki, człowiekiem niedostosowanym, obcym, wypędzonym…
Postać Korzyckiego jest filtrem ludzkich wspomnień, tragedii, pragnień i lęków. Bohater udowadnia swoją niezłomną postawą, że nie wolno nigdy oceniać ludzi po pozorach – opaska MO nie zmienia ani jego, ani poglądów, którymi kieruje się w życiu i jest to piękne przesłanie tej opowieści. Trzeba bowiem, mieć ogromny hart ducha i wiarę w słuszność swojej misji, by „inne”, „nowe” i „słuszne”, nas nie pokonało.                
To, co osobiście poruszyło mnie w „Wypędzonym”, to spojrzenie na zwierzęta. Bohater, w ogromie cierpienia ludzkiego, dostrzega także cierpienie naszych „braci mniejszych”. Porusza go smutny wzrok szympansicy, szukającej pożywienia dla siebie i dziecka wśród gruzów Breslau i rozdzierający serce skowyt psa, dobiegający z opuszczonego podwórka. „ Korzycki milczał, myśląc o szympansicy znikającej między murami, tulącej uczepionego szyi malca. Myślał o jej niezwykłych oczach, w których prócz żalu chciałby ujrzeć wybaczenie.” Może dla wielu czytelników rzecz nieistotna, dla mnie wielki ukłon w stronę autora. Motyw zwierząt pojawia się także w odniesieniu do stosunków panujących wśród ludzi przejmujących władzę, którzy byli jak plaga szczurów pośród gruzów wojny:„ Po chwili pojawił się jeszcze jeden (szczur) – wyjątkowo duży okaz, prawdziwy król miasta ruin. Jedyny, który władał nim naprawdę.
Breslau – Wrocław 1945 to miasto, którego mieszkańcy płacą za rozpętaną przez swoich rodaków wojnę. To czas rozliczeń, przewartościowań i bezsilnego strachu przed przyszłością. Od wieków, wojny prowadzą politycy a płacą za nią najmniej winni. To polityka zadecydowała o utracie przez Polskę Kresów. To polityka jest winna temu, że Niemcy musieli opuścić ziemie zachodnie, na których od wieków żyli. Za Bugiem pozostały groby i Ojczyzna tych, których zmuszono do odebrania Ojczyzny innym. Tragiczny czas, pełen bólu, bezsilności i rozpaczy. Niestety, ani ta, ani żadna inna książka, podejmująca tematykę „Wypędzonych”, nie jest w stanie tego bólu ukoić. Tragizm tych dni, przetrwał w indywidualnej pamięci kolejnych pokoleń i nie podlega weryfikacji. Krzywda pozostanie krzywdą, a każda próba „wyjaśnienia” zaistniałego stanu rzeczy zakończy się niepowodzeniem. Żaden Niemiec nie przyzna nigdy, że sprawiedliwości dziejowej stało się zadość, tak jak nie przyzna tego Polski repatriant, przesiedlony z Kresów, czy Ukrainiec, usunięty z ziem polskich w „Akcji Wisła.” Nie przyzna, bo wówczas legł w gruzach świat, który znał, kochał i za którym tęskni : „ Niech pan im powie, panie oficerze, że tu jest mój dom. Nie tam, tutaj!”
„Wypędzony” to książka – według mnie – realistyczna, obyczajowa, na poły filozoficzna. Fotograficzne opisy Breslau, opowieści płynące w zamyśleniu, zmuszające do zadawania pytań, do swojego rodzaju zadumy. Autor mistrzowsko łączy i prezentuje odmienność poglądów, spotykanych ludzi. Nie robi tego wprost, lecz przepuszcza emocje przez bohaterów, pozwala im mówić, wyrażać uczucia, lecz nie ocenia ich, nie stara się niczego tłumaczyć. To zadanie czytelnika. Każdy, kto sięgnie po „Wypędzonego”, stanie się uczestnikiem dialogu z historią. Niewiele nadarza się podobnych okazji, zatem zdecydowanie po książkę Jacka Inglota sięgnąć warto.
Uważny czytelnik, dostrzeże kilkakrotnie działanie „drukarskiego chochlika”, który poprzestawiał litery, łączył je lub dzielił tam, gdzie nie powinien, lecz w żaden sposób nie pomniejsza to jej wartości. Książka została – jak zawsze – starannie wydana. Na okładce widokówka Wrocławia i twarz młodego mężczyzny w kapeluszu i eleganckim garniturze, druga jej część – na odwrocie, w mundurze oficera Wojska Polskiego. Dwie twarze, dwie odsłony, lecz wciąż ta sama osoba. Całość w stonowanych odcieniach szarości. Nie należy jednak sugerować się zdaniem umieszczonym na okładce: „Śledztwo w powojennym Wroclawiu”, ponieważ nie jest to powieść sensacyjna czy kryminalna. Wątek śledczy pojawia się w książce, jednak jest w ogólnym spojrzeniu, zupełnie nieistotny. Ta opowieść sięga znacznie głębiej. Każdemu miastu w Polsce, życzę mieszkańca i autora, który podobnie jak Jacek Inglot, podejmie ważne, choć często nielekkie tematy związane z miejscem, w którym przyszło mu żyć. Myślę, że o „Wypędzonym” jeszcze usłyszymy w kontekście nagród literackich. Polecam wszystkim czytelnikom.






poniedziałek, 24 września 2012

Bohatyr Żelazny Kostur


„ Bohatyr Żelazny Kostur ”, to pierwsza część historycznej fantasy, która wyszła spod pióra słowackiego pisarza i dziennikarza Juraja Ćervenaka. Dla miłośników fantasy, będzie to na pewno jedna z pozycji, po którą z wielu powodów warto sięgnąć.
Fabuła powieści osadzona została w X wieku, na rozległych przestrzeniach między Dnieprem a Wołgą. Jest to czas, gdy znacząco rośnie potęga Kijowa. Książe Światosław, wnuk normańskiego Ruryka, założyciela państwa i protoplasty rodu, wyrusza na wojenną wyprawę, której celem jest poszerzenie granic ruskiego księstwa. Bizantyjski historyk tak opisuje syna Olgi i Igora Rurykowiczów: „ Zapalny, śmiały, porywczy i czynny.” Autor „ Bohatyra” wiernie oddaje zapiski ruskiego rocznikarza Nestora, oraz innych kronikarzy i historyków, opisujących najdawniejsze dzieje Rusi.
 Światosław, to bohater obdarzony twardą wolą i niezwykłym chartem ducha. Mimo przyjęcia przez matkę chrześcijaństwa w obrządku wschodnim, pozostaje wierny wareskim bogom i przodkom dziadka. W jego żyłach wrze gorąca, normańska krew. Podczas wojennych wypraw, dzieli trudy ze swoimi ludźmi, zapominając o książęcych przywilejach. Zanim czaszka Światosława, posłuży podstępnym wrogom jako puchar do wina, książę dokona wielkich czynów i zapisze na trwałe w dziejach Rusi Kijowskiej. „Bohatyr Żelazny Kostur”, wprowadzi nas w świat jego wojennej chwały i zwycięskich bitew. Przeciwnik jest silny. W dorzeczu Wołgi rozciąga się potężne państwo Bułgarów, na którego południowych krańcach, niczym potężny wrzód, rośnie w siłę chazarski kaganat.
Słowacki pisarz z podziwu godną konsekwencją, oddaje klimat tych odległych czasów. Czytelnik, otrzyma dawkę barwnych opisów bitewnych zmagań, a gdy poczuje nieodpartą chęć zgłębienia kontekstu historycznego, nie będzie musiał odkładać książki, by swoją wiedzę pogłębić. Autor po raz kolejny ( „Władca wilków” był - w moim przypadku - pierwszą próbką pióra Ćervenaka) wyciąga dłoń do czytelnika i zamieszcza w książce mapę i pomocne dodatki w postaci wykazu dawnych nazw geograficznych, plemion, ludów, postaci historycznych, bogów, mitycznych zwierząt, miejsc, przedmiotów codziennego użytku, nazw, tytułów honorowych i jednostek miar. Świadczy to o szacunku autora dla czytelnika.
Język powieści jest barwny, zwarty i potoczysty, co sprawia, że opowieść pochłania niczym piękna, chociaż krwawa staroruska baśń. Szczęk broni, bojowe okrzyki, przyjaźń, podstęp, śmierć, magia, a nade wszystko legenda, która nadaje całości fantastycznego smaku. „ W krwi bogów rodzi się legenda…”Prastara Zirnitra, by chronić ludzi przed okrutnymi smoczymi synami, wyrywa ze swej piersi srebrną łuskę, dzieli na trzy ułomki i wtapia w trzy magiczne kostury: Malachitowy, Żelazny i Krwawy. W każdym z nich zaklęta jest moc panowania nad jednym ze smoków: Zielonym Gorynem, Czerwonym Rudrogiem i Czarnym Zilantem.
Tytułowy „Bohatyr” – Ilia z plemienia Muromców, trafia do drużyny księcia Światosława w wyniku splotu tragicznych zdarzeń. Na pierwszych stronach książki, w niczym nie przypomina wojownika. Moc Malachitowego Kostura i pomoc ofiarowana przez tajemniczych podróżnych sprawiają, że Ilia po długich latach upokorzeń i cierpienia, przy boku najodważniejszych drużynników swoich czasów, pozna smak bohaterskich czynów, krwawej zemsty, a nade wszystko prawdziwej, męskiej przyjaźni. „Bohatyrowie są jak dzikie pszczoły na lipie, podążające za swoim księciem.” „ W bitwie pojmiesz – tłumaczy Ilii władający Malachitowym Kosturem przyjaciel –  że naprawdę jesteś częścią drużyny. Świat przestanie się dzielić na „ja” i całą resztę. Właśnie to jest podstawą bycia bohatyrem.” Prorocze sny i opieka starych bogów, powiodą Ilię drogą chwały. Przychylność bogów, była w owym czasie cenniejsza niż złoto. Ramię w ramię, bądź przeciw sobie, walczą wyznawcy Boga chrześcijan, Allacha, Peruna i Odyna. Wiara jest w nich mniejsza lub większa, lecz wielu przekonuje się, że jakkolwiek nazywają swoich bogów, siła opatrzności jest jedna.
Książka została starannie wydana, każdą jej stronę ozdabia motyw roślinny. Okładka oddaje tajemniczy i baśniowy charakter powieści: Rosły, słowiański wojownik w normańskim hełmie, zza ramienia którego, wynurza się z mgły smocza głowa. Poniżej średniowieczna drużyna wojów, z opatrzonymi herbowymi znakami tarczami i bronią gotową do walki.
W kategorii historycznego – fantasy, „Bohatyr Żelazny Kostur” Juraja Ćervenaka zasługuje w mojej ocenie, na maksymalną liczbę punktów, za mistrzowskie połączenie faktów historycznych z wątkami fantasy. Polecam wszystkim. Wspaniała lektura na nadchodzące, jesienne dni.




poniedziałek, 2 lipca 2012

Dolina zabójców

„Dolina zabójców. Zamach w Teheranie 1943”, to kolejna powieść wojenno – przygodowa z serii „Batalion Szturmowy SS”. Autor, brytyjski pisarz Charles Whiting, ukrywa się pod pseudonimem Leo Kessler. Nie jest to jedyny pseudonim pisarza. Ze względu na szybkość z jaką pisał książki ( zajmowało mu to miesiąc), wydawcy namówili go, by pisał pod innymi nazwiskami. Sam autor określał je żartobliwie „Pif-paf, krew i strach” (Bang-bang, thrills-and-spills ). Napisał ich ponad 350, w tym 70 książek, z interesującej go literatury faktu. 
 Tematyka książek Whitinga nie jest przypadkowa. W wieku 16 lat, zaciągnął się do wojska. Trwała II wojna światowa. Żołnierskie drogi przyszłego pisarza, wówczas młodego sierżanta, zaprowadziły go do na służbę we Francji, Belgii, Holandii i Niemczech, w których został po wojnie. Po powrocie do rodzinnej Anglii, studiował historię i germanistykę. Zanim rozpoczął karierę pisarską, pracował jako tłumacz. Wiedzę historyczna, znajomość języka i niemieckiej kultury w połączeniu z doświadczeniem szeregowego żołnierza w okopach wojny, ujawniła się w jego licznych powieściach.
W „Dolinie zabójców”, niemiecki oddział szturmowy Strzelców Alpejskich „Edelweiss”, utworzony na specjalne polecenie Adolfa Hitlera, wykonuje misje niemożliwe. Tym razem ich zadaniem jest zlikwidowanie Wielkiej Trójki, obradującej w Teheranie nad dalszymi losami wojny. Historia podpowiada, że próba zmiany losów wojny nie powiodła się i w Teheranie żaden z aliantów nie zginął, jednak niebezpieczna akcja straceńców spod znaku górskiej szarotki każe nam podążać ich tropem. Czy wyjdą cało z kolejnej opresji? Tego nie zdradzę. Zapewniam jednak, że każdy, kto sięgnie po dowolną książkę Leo Kesslera, z pewnością zechce przeczytać pozostałe. I będzie to dobry wybór. Wartka fabuła, zwroty akcji, ciekawe wątki i obrazowe opisy starć, ucieczek, zasadzek, odbywających się w przeważającej części w górskich krajobrazach sprawią, że przyjemnie spędzimy czas. W „Dolinie Zabójców” poznamy ciasne uliczki Teheranu, sprzymierzeńców i wrogów, którzy często zamieniają się miejscami, chart ducha i tężyznę fizyczną bohaterów oraz tajemnice trzech przywódców tamtej epoki: Franklina Delano Roosevelta, Winstona Churchilla i  Józefa Stalina.
Bohaterów „Operacji Leopard” nie sposób nie lubić. Ciekawy zabieg autora, by pokazać wojnę oczami oddziału niemieckiego sprawia, że zaczynamy im kibicować, wbrew rozsądkowi i historycznej prawdzie. Dostrzegamy w nich przede wszystkim ludzi, którzy kochają, cierpią, odczuwają strach, marzą i planują przyszłość, bez względu na mundur, jaki noszą. Dowódca elitarnej jednostki, pułkownik Sturmer, jest żołnierzem, który pomimo wojny, nie zatracił człowieczeństwa. Często zdaje sobie sprawę z bezsensowności wielu działań i buntuje przeciwko pokrętnym prawom wojny. Dla niego niezmiennie najważniejsi są jego żołnierze, dla których gotów jest do największych poświęceń. Odwaga, brawura, ale także przyjaźń i zaufanie, pojawiają się na jej kartach sprawiając, że z przyjemnością śledzimy losy bohaterów i trzymamy za nich kciuki. Oby się udało…
Książka wciąga wartką akcją od pierwszych stron i trzyma poziom do końca, stając się tym samym świetną lekturą na jeden, góra dwa wieczory. Mogą po nią sięgnąć zarówno koneserzy gatunku, jak i czytelnicy, którzy nie czytają powieści wojennych. Scenariuszowy sposób opisywania zdarzeń, zamienia tekst w żywy obraz, przesuwający się przed oczami czytelnika niczym dobry film akcji.
Przyznaję tej pozycji w skali od 1 do 10 – 8 punktów. Świetna w swojej kategorii, należy do czołowych pozycji tego typu. Polecam wszystkim, życząc przyjemnej lektury.


Awantura na moście

„Awantura na moście” Marcina Hybela, to książka z rzadkiego gatunku komedii fantasy. Przenosi nas w świat „w którym było tak błogo, że niektórych aż krew zalewała…” i przyznać trzeba, że tytułowa komedyja wieków minionych, bardzo się autorowi – życiowemu realiście, który świat traktuje z przymrużeniem oka – udała.
Książka przenosi nas w świat, rodem ze świetnego komiksu „Kajko i Kokosz” – przynajmniej takie było moje pierwsze wrażenie. W trakcie czytania przyszły nowe skojarzenia – perypetie zwariowanych i nieszablonowych bohaterów przypominały mi także pewien stary film o zabawnych przygodach niejakiego „Gangu Olsena.” Po raz pierwszy od wielu lat serdecznie się uśmiałam i nie był to śmiech przez łzy. Opowieść wciąga, nie pozawala na nudę i zaskakuje wartką fabułą.
Akcja „ Awantury na moście” rozpoczyna się w pewnym średniowiecznym, słowiańskim grodzie, prowadzi leśnymi ścieżkami do klasztoru Peruna i jego lochami wyprowadza czytelnika na tytułowy most. A tam… oj, będzie się działo! Istna komedia omyłek. A dotrzemy tam, zanim się obejrzymy i będzie nam żal, że to już koniec. Ale po kolei…
Nogradem, włada wnuk założyciela grodu – Gramisz, którego marzeniem jest zainstalowanie w grodzie nowoczesnego monitoringu: „ Specjalnie trenowane papugi, rozstawione po słupach po mieście, robiłyby raban, gdyby tylko dostrzegły jakieś przewinienie.” Metody włodarza, by wydusić z pewnego jąkały ważne informacje, są równie godne polecenia, m.in. zapuszczenie do buzi marudera paru rozwścieczonych pszczół, by rozwiązać mu język. Na uwagę zasługuje syn Nograsza - Alford, wojmił grodu, który przyprawia o ból brzucha - ze śmiechu oczywiście. Sceny w jego wykonaniu są po prostu mistrzowskie: galop na przywiązanej kobyle, graniczące z bohaterstwem czytanie listu od ukochanej Aliwi czy prawdziwie męczeńska wyprawa na randkę. Moimi faworytami, została jednak para staruszków, z pozoru niegroźnych i bezzębnych o imionach Lentak i Melmir, na których zastosowano wiele terapii wstrząsowych typu: małżeńska terapia warząchwią. Podejrzewam, że jeden z nich trafił po onej na okładkę, na której, wbrew podejrzeniom, nie potknęła się niewiasta. Wszak ocalenie skóry przed rozwścieczoną połowicą, wymagało nie lada sprytu… Nocą, znudzeni dobrobytem mieszkańcy Nogradu, zaczną wyczyniać prawdziwie niebezpieczne harce. Stęskniona za ukochanym Aliwia, wzbudzi z martwych pewnego Krawosa. Jej zaborczy ojciec, sugestywnie wyłoży dorastającemu synowi, przewagę fachu kupieckiego nad rycerskim. Rozbójnik Rotupal, opłakujący śmierć brata – rozbójnika, przygotuje niejedną potwornie niebezpieczną ( dla niego) zasadzkę w lesie. Bogobój Kumar opłaci wiernych za wizytę w klasztorze i ześle na siebie nową chorobę, a zakonny pomocnik Jodyk, zdoła po licznych torturach zdradzić kolejną tajemnicę, chociaż na to nie warto chyba liczyć… A może? Ocenić powinien każdy sam.  
„ Awanturę na moście”, polecam tym czytelnikom, którzy mają ochotę z serca i z przepony zwyczajnie się pośmiać. Napisana została ze swadą, przystępnym językiem. Myślę, że rozbawi nawet zatwardziałych smutasów. Swojskie klimaty, moc zabawnych sytuacji i podstępnych knowań, duża dawka humoru i świat na opak – oto jej największe walory. A wszystko odsłania prawdziwie polskie przywary i chociaż obyczaje na pozór z minionej epoki, wydają się czasami dziwnie bliskie i znajome. Świetna lektura zarówno na słoneczną plażę jak i deszczowe wieczory. Przyznaję jej w skali 1 do 10 – 8 punktów. Jest niewątpliwie pośród „komedyj fantasy”, pozycją godną uwagi. Śmiem twierdzić, że przypadłaby do gustu samemu hrabiemu Fredrze i paru innym, wielkim prześmiewcom naszej rodzimej literatury. 280 stron dobrej zabawy. Polecam wszystkim.




Panowie Północy

Bernard Cornwell, jest cenionym na świecie autorem powieści historycznych i thrillerów. Angielski pisarz, na stałe osiadł w USA, lecz doceniono go w rodzinnym kraju. Otrzymał od królowej Elżbiety II Order Imperium Brytyjskiego. Urodził się w Londynie. Matka była Angielką, zaś ojciec kanadyjskim lotnikiem. W dzieciństwie został adoptowany przez angielską rodzinę. Echa osobistych przeżyć, ożyły w jego powieściach.
 Panowie Północy” Bernarda Cornwella, to powieść historyczna i druga część sagi, która ukazała się w ramach serii wydawniczej „Wojny Wikingów”. Część pierwszą sagi, pt. „Ostatnie Królestwo” i część trzecią „Zwiastun Burzy”, łączy główny bohater imieniem Uhtred – wojownik z przeszłością, rozdarty pomiędzy dwoma krajami. Musi wybrać, który znaczy dla niego więcej. Urodzony, jako Bryt, zostaje porwany przez Wikingów. W Krainie Północy przychodzi mu spędzić dzieciństwo. Przybrany ojciec nie daje mu powodów, by przeklinał swój nowy kraj, przeciwnie – jako dorosły mężczyzna walczący przy boku Anglosasów, powróci na Północ, by pomścić jego śmierć. W jego dłoniach Oddech Węża i Żądło Osy – miecze, z którymi staje do bitew i gromi przeciwników – stają się prawdziwie śmiercionośnymi narzędziami.
Tłem historycznym opisywanych wydarzeń jest IX wiek –  stulecie wojennych zawirowań, śmiertelnych starć i tysiąca bitew, po których szala zwycięstwa jedynie na krótką chwilę znajduje się po jednej ze stron: Duńczyków (Wikingów), lub Anglosasów. Poznajemy także czasy raczkującego na Wyspach Brytyjskich kościoła. Duchowieństwo i noszący na swych piersiach znak krzyża udzielni książęta obejmujący tron po wygranej bitwie, niewiele różnią się od otaczających ich barbarzyńców. Chaos wojny, przewalającej się po rozległych, brytyjskich krainach i mrowie ludów, będących dla siebie jedynie wrogami, ukazuje realia tamtych mrocznych czasów.
Wikingowie od lat inspirują pisarzy. Historia wieków średnich na Wyspach Brytyjskich jest również fascynującym tematem i niewyczerpanym źródłem pomysłów. Rzetelność, z jaką Bernard Cornwell uwydatnia brane na warsztat pisarski stulecia, są godne uznania, jednak świat fikcji i bohaterów, którzy prowadzą nas wojennymi ścieżkami z dziwną dla mnie i niezrozumiałą premedytacją, niezmiennie pozbawia duszy. Być może jest to „kobiece” spojrzenie na fabułę, a powieści Cornwella zdecydowanie należą do nurtu „ męskiego postrzegania świata.” Nie każdy, kto sięgnie po tę książkę będzie zadowolony, niemniej jednak warto. Jest to bowiem opowieść o czasach takimi, jakimi były. Autor nie stara się koloryzować ani upiększać wydarzeń. Warunki dyktuje silniejszy bądź bardziej podstępny przeciwnik. Sprawiedliwość wymierzana jest ostrzem miecza i liczona mnogością odciętych głów.
Sięgając po „Panów Północy” należy mieć świadomość, że nie będzie to lektura łatwa. Powieść jest swoistym kompendium wiedzy epokowej, a każda scena czy opis oddana z wielkim pietyzmem. By się w niej rozsmakować, należy czytać ją powoli, bez pośpiechu i delektować się mroczną aurą, którą roztacza nad czytelnikiem. Powędrujemy bowiem do świata utkanego na podobieństwo sieci, gdzie „przeznaczenie jest wszystkim” . Bardzo pomocny będzie indeks terminów geograficznych i mapa, oraz nota historyczna, w której autor wyjaśnia zawiłości walki o władzę, toczącej się na Wyspach Brytyjskich u schyłku IX stulecia.
Biorąc do ręki „ Panów Północy”, miałam szczerą nadzieję na pasjonującą – w moim rozumieniu - lekturę. Okładka, w zimnych odcieniach błękitu, charakterystyczna łódź morskich rozbójników i krążące na tle ośnieżonych szczytów ogromne ptaki, nastawiły mnie czytelniczo bardzo pozytywnie. Nie poczułam jednak dreszczu emocji. Powieść rządzi się swoimi prawami i pomimo tego, że autor doskonale zna historię, nie potrafi – z całym szacunkiem – budować świata fikcji, a to jest w moim odczuciu, grzech główny, który popełnia. Nie czułam się ani trochę porwana w wir wydarzeń, tak jak lubię, jednak ze względu na walory historyczne i wierne przedstawienie realiów epoki, przyznaję jej w skali 1 do 10 – 7 punktów. Nie jest „porywająca”, ale godna uwagi. Dla wielbicieli pisarstwa Bernarda Cornwella.


wtorek, 26 czerwca 2012

Smolar piłkarz z charakterem

Po książkę Jacka Perzyńskiego: „Smolar piłkarz z charakterem” sięgnęłam – przyznaję – trochę z przekory. Futbol nigdy specjalnie mnie nie pociągał, chociaż cieszą mnie bardzo dobre wyniki i medale naszych rodaków, a smucą niepowodzenia. Tuż obok nas - czytelników, trwa święto sportu i w pewien sposób zobowiązuje do poszerzenia wiadomości na ten temat,
Biografia Włodzimierza Smolarka wciąga od pierwszych stron i pozostaje taką do końca. Jej bohaterem jest człowiek, który zamiast cukiernikiem został piłkarzem, chociaż mistrz cukierniczy Balcerek twierdził, że prędzej mu „kaktus na ręce wyrośnie”… Smolar jednak nie rzucał słów na wiatr. Solidność, pracowitość, twardy charakter i miłość do piłki zawdzięczał ojcu. Lubił grę zespołową i liczył się dla niego efekt w postaci bramki, mniej, - kto ją kopał. Miała do niej trafić i to wszystko. Pięknie pokazany jest sport z czasów jego młodości, gdy pieniądze stały gdzieś na dalszym planie, a liczyła się przede wszystkim pasja i dobra zabawa, oczywiście okupiona wielogodzinnymi treningami, choćby w domu, gdy strzelał do krzesła. Dużo biegał, ruszał się, ćwiczył. Wolał grę na boisku, niż wywiady do gazet. Mówiono o nim, że      „ bardziej walczy z przeciwnikiem, niż gra.”. Miał wiele przydomków: Włodzimierz II  ( gdy porównywano go z Włodzimierzem Lubańskim), czy „król strzelców”. Ojciec śmiał się, że „Włodek niczego się nie boi, bo w dzieciństwie, jak się czegoś bał, dostawał lanie i strach mu przeszedł jak ręką odjął.” Na boisku walczył z doświadczonymi piłkarzami z innych krajów twardo, ekspansywnie i do końca.
Postanowienie, że zostanie sławnym, znanym na świecie piłkarzem powziął podczas debiutanckiego meczu rozgrywanego w Argentynie, gdy zmierzył się z Diego Maradoną. Po meczu, który drużyna polska przegrała, chciał zwyczajowo wymienić koszulkę z Maradoną, ten jednak zignorował Smolarka. Włodek postanowił sobie wówczas, że gdy kiedyś będzie znanym piłkarzem, potraktuje Diego dokładnie tak samo… Anegdot tego typu jest w książce bardzo dużo. W połączeniu z fotografiami z rodzinnego albumu i wycinkami z „Przeglądu Sportowego” mamy przed sobą bogatą w wydarzenia sportowe lekturę. Niewiele w niej jest  „samego” Smolarka. Życie osobiste całkowicie przesłania sport. Mamy wrażenie, że Smolar oddychał meczami, treningami a w przerwach leczył kontuzje.
Na kartach książki pobrzmiewa humor rodem z PRL : Dwa psy spotykają się na granicy polsko – niemieckiej. Jeden idzie do NRD, żeby się najeść, drugi do Polski, żeby się wyszczekać. Takie właśnie były czasy. Młode pokolenie często nie wie, że był taki kraj jak NRD a ówczesna młodzież większość czasu spędzała na powietrzu, biegając po podwórku za piłką. Może właśnie dlatego mieliśmy w tym czasie, tak wielu dobrych sportowców. Kariera Smolarka rozwijała się w trudnej, szarej rzeczywistości państw bloku wschodniego. Czytając, poznajemy „od kuchni” wielkie wydarzenia sportowe lat 70 – tych i 80 – tych ubiegłego wieku i odkrywamy „drugą stronę medalu” światowego futbolu, nie zawsze czystą i błyszczącą. W tle historycznych wydarzeń rozgrywają się mecze, w których triumfy święci piłkarz o niezwykłej charyzmie, dla którego sport był po prostu całym życiem. 
„Smolar – piłkarz z charakterem”, to książka przede wszystkim dla fanów piłki nożnej. Dla czytelnika, który – podobnie jak ja – jest „kibicem niedzielnym” i rozmyśla o futbolu czy sporcie w ogóle raczej od święta, przedstawione w niej szczegółowo rozgrywki i ich wyniki, mogą nużyć pomimo tego, że czyta się ją naprawdę dobrze. To, co wydaje mi się jej największym atutem, jest brak „zadęcia”, szczerość i spontaniczność wspomnień Włodzimierza Smolarka, który tę książkę współtworzył razem z Jackiem Perzyńskim i jest jej głównym narratorem. Na ironię losu, odszedł na zawsze tuż po zakończeniu jej pisania. Nie doczekał także EURO 2012 i kibicuje polskiej reprezentacji gdzieś z niebieskiej ławeczki w towarzystwie Kazimierza Górskiego i Kazimierza Dejny. Był niewątpliwie jedną z najważniejszych postaci polskiego sportu i takim pozostanie w naszej pamięci.
Przyznaję tej pozycji 8/10 punktów, ponieważ nie jestem pasjonatem piłki nożnej i znalazłam w niej fragmenty, które były dla mnie aż nazbyt szczegółowe. Kibice z krwi i kości będą na pewno w pełni zadowoleni po jej przeczytaniu i wystawią jej maksymalną notę. Książka została wydana ( jak wszystkie) bardzo starannie. Na okładce uśmiechnięta twarz Włodzimierza Smolarka w stroju polskiej reprezentacji, obwoluta bardzo sportowa: piłka i zielona murawa stadionu. Warto ją przeczytać zwłaszcza teraz, gdy mamy w Polsce wspaniałe święto futbolu i gdy sportowa rywalizacja udziela się także „ niedzielnym kibicom”. Sport jest rzeczą piękną i wartościową, a w naszej historii błyszczy i czeka na odkrycie cała plejada wspaniałych ludzi z nim związanych. Czytajmy na ich temat jak najwięcej. Gorąco polecam zwłaszcza tę, o Włodzimierzu Smolarku.


Operacja Leopard

„Operacja Leopard”, to powieść wojenna, której autorem jest brytyjski pisarz, Charles Whiting, ukrywający się pod pseudonimem Leo Kesler. Nie jest to jedyny pseudonim pisarza.
Ze względu na szybkość, z jaką pisał książki ( zajmowało mu to miesiąc), wydawcy namówili go, by pisał pod innymi nazwiskami.
 Tematyka książek Whitinga nie jest przypadkowa. W wieku 16 lat, zaciągnął się do wojska. Trwała II wojna światowa. Żołnierskie drogi przyszłego pisarza, wówczas młodego sierżanta, zaprowadziły go do na służbę we Francji, Belgii, Holandii i Niemczech, w których został po wojnie. Po powrocie do rodzinnej Anglii, studiował historię i germanistykę. Zanim rozpoczął karierę pisarską, pracował jako tłumacz. Wiedzę historyczna, znajomość języka i niemieckiej kultury w połączeniu z doświadczeniem szeregowego żołnierza w okopach wojny, ujawniła się w jego licznych powieściach.
W „Operacji Leopard”, niemiecki oddział szturmowy, utworzony na specjalne polecenie Adolfa Hitlera, wykonuje misje niemożliwe. Na „ śmiertelnej szachownicy życia”, spotykają się ludzie różnych narodowości, lecz nie opcji politycznych. Karty rozdają gdzieś ponad ich głowami wysoko postawieni oficerowie wpatrzeni w swojego Fuhrera, „szczerzącego  w uśmiechu żółte zęby”. „ Kredo zwierzchników to brak jakiejkolwiek litości, gdy chodziło o osiągnięcie sukcesu. Dla nich życie ludzkie niewiele znaczyło.”
Szeregowi żołnierze, wciągnięci w trybiki wojennej zawieruchy, nierzadko bardzo młodzi, niedoświadczeni, musieli nauczyć się zabijać, by przeżyć. Dla wielu z nich była to trauma na całe życie. Dowódca elitarnej jednostki Strzelców Górskich, dokonujący ze swoimi ludźmi „ misji niemożliwych” nie jest jedynie maszyną do zabijania. Zabija z konieczności, by chronić siebie i swoich ludzi: ” Czuł, jak nerwy ściskają mu żołądek. Pomimo chłodnego wiatru był zlany potem. Znał już te symptomy. Pojawiały się zawsze, gdy musiał kogoś zabić.”” Kochał ten oddział strzelców alpejskich ponad wszystko…”
Bohaterów „Operacji Leopard” nie sposób nie lubić. Ciekawy zabieg autora, by pokazać wojnę oczami oddziału niemieckiego, działającego na rozkaz Hitlera sprawia, że zaczynamy im…kibicować, wbrew rozsądkowi i historycznej prawdzie. Dostrzegamy w nich przede wszystkim ludzi, którzy kochają, cierpią, odczuwają strach, marzą i planują przyszłość, bez względu na mundur, jaki noszą.
Książka wciąga wartką akcją od pierwszych stron i trzyma poziom do końca, stając się tym samym świetną lekturą na jeden, góra dwa wieczory. Mogą po nią sięgnąć zarówno koneserzy gatunku, jak i czytelnicy, którzy nie czytają powieści wojennych. Zaręczam, że po lekturze „ Operacji  Leopard” zmienią zdanie i sięgnął po kolejne powieści Leo Kesslera.
 Scenariuszowy sposób opisywania zdarzeń, zamienia tekst w żywy obraz, przesuwający się przed oczami czytelnika niczym dobry film akcji. Nie brakuje w książce elementów humorystycznych: Jak przechytrzyć upartego muła czy doprowadzić do finału akcję „Koń Trojański”. Znajdziemy w niej przyjaźń, hart ducha, szlachetność, odwagę i okrucieństwo wojny. Wszystko wyważone, spójne, logiczne, bez górnolotnych myśli, prawdziwe, czerpiące z życia szeregowego żołnierza. Sam autor określał je żartobliwie „Pif-paf, krew i strach” (Bang-bang, thrills-and-spills ). Napisał ich ponad 350, w tym 70 książek, z interesującej go literatury faktu.
Przyznaję tej pozycji w skali jeden do dziesięciu, maksymalną liczbę punktów. Świetna w swojej kategorii. Polecam wszystkim, życząc przyjemnej lektury.


Pijana wojna

„Pijana wojna” Kamila Janickiego, ukazała się w serii WOJNA ŻYCIE CODZIENNOŚĆ, i jest pozycją zasługującą na uwagę. Zawsze interesuje nas to, co dzieje się na zapleczu, ale nie każdy decyduje się te kuluary przeczesać. W „pijanej wojnie” poznajemy kulisy światowego teatru wojny podane na tacy, a raczej w kieliszku… Czytając ją uświadamiamy sobie, jak prawdziwe są spostrzeżenia autora o tym, że niemal we wszystkich wspomnieniach z czasów wojny, pojawia się wątek „picia”, czy to w oddziale partyzanckim, na froncie, okopach czy kantynie. Nie zwracamy na to na ogół uwagi, co potwierdza fakt, że tak jak bohaterowie wojennego czasu uznaliśmy obecność alkoholu za coś zupełnie normalnego. „ Pijana wojna” to potwierdza i pokazuje ten czas takim, jaki był.
„ Bogactwo” funkcji, jakie pełnił alkohol czasem oszałamia. Nie był, jak się okazuje, jedynie środkiem na stres i chwilową poprawę nastroju, lecz także w wielu wypadkach lekarstwem, walutą a nawet materiałem zbrojeniowym. O zawrót głowy przyprawiają przepisy mikstur, którymi się raczono: „Messerschmitt” preferowany przez lotników, czy „ Ładunek wybuchowy” pilotów bombowców.
 „Pijana wojna” powstała w oparciu o wspomnienia i relacje żołnierzy różnych zbrojnych formacji rodzimych, jak i obcych, walczących w jednym szeregu i po obu stronach barykady. Zaskakujący jest fakt, że podejście do „picia”, mimo różnic politycznych, wojskowych, strategicznych czy jakichkolwiek innych niewiele się od siebie różni. Można uciec się do stwierdzenia, że pili wszyscy, jak jeden mąż ( i nie tylko …) i jak front długi i szeroki.
Książka została wzbogacona o ciekawe zdjęcia i anegdoty, okładka z sympatycznymi żołnierzami, wznoszącymi toast przy stoliku ustawionym w środku gruzów miasta, odzwierciedla jej tematykę. Autor zamieścił na początku ciekawą dedykację : Mojej Oli, która z trudem bo z trudem, ale znosi męczące życie żony historyka… To prawda, czasem trudno jest z historykiem wytrzymać i wie to najlepiej, ta druga połowa, ale powiem, że warto się przemęczyć, inaczej nie powstały by książki podobne do tej. Styl lekki, dobrze się czyta i dla osób, które po nią sięgnął, nie będzie to czas stracony. Polecam wszystkim. Przyznaję 10 na 10 punktów, za odwagę, z jaką autor sięgnął do traktowanego po macoszemu zagadnienia. I zaznaczyć trzeba, że choć tematyka „radosna”, nie gloryfikuje w żaden sposób pijących, nie usprawiedliwia ich, ani nie potępia. Jest to spojrzenie obserwatora i takim pozostaje.


Władca Wilków

„Władca wilków”, słowackiego pisarza Juraja Cervenaka, to kawał dobrej powieści fantasy, a właściwie jej preludium. „Władca wilków” rozpoczyna serię przygód „ Czarownika i pewnego ironicznie usposobionego wilka”, jak mówi o swojej książce sam autor.
Ciekawa jest historia, powstania serii o przygodach Czarnego Rogana. Juraj Cervenak przyznaje, że był pod wrażeniem prozy mistrza Sapkowskiego i zrezygnował swego czasu z kończenia powieści, której bazą była mitologia skandynawska, na rzecz słowiańskiej. Mnie osobiście bardzo ten wybór odpowiada i myślę, że innym czytelnikom także. Mam wrażenie, że literatura fantasy niezmiernie by zyskała, gdyby oderwała się na jakiś czas od wszechobecnych wampirów a nasi pisarze sięgnęli po bardziej swojskie klimaty, tak jak zrobił to Juraj Cervenak – wszak wywodzimy się z jednego słowiańskiego pnia, o czym niestety zapominamy. Można by uciec się do znanego powiedzenia, „cudze chwalicie, swego nie znacie”, a Sapkowski tak pięknie wskazuje drogę. Szkoda, że tak niewielu nią podąża.
Książka należy do nurtu fantasy historycznego. Bardziej fantasy, ale nie jest to zarzut. W końcu nie o to chodzi, żeby wtłaczać na siłę historyczne fakty. Nota autora i nawiązanie do walk dwóch wojowniczych plemion, w zupełności oddaje historyczny klimat powieści. Jest tutaj najwięcej mitologii, i to także bardzo dobrze. Właściwie, jest tu wszystko, czego oczekuję po książce tego typu, gdy biorę ją do ręki: Okładka, która oddaje jej klimat, wartka akcja, która nie pozwala ani na chwilę się nudzić, mocno zarysowani bohaterowie, cel do którego dążą i przeszkody, które muszą nieustannie pokonywać.
Wiele opisów jest dość brutalnych, lecz takie były realia czasów, w których toczy się akcja tej książki. Walkę toczą ze sobą barbarzyńcy, w dodatku obdarzeni nadnaturalnymi mocami, stąd nie należy się temu dziwić. Autor wspomina, że okroił znacznie wiele scen, by nadać jej większą płynność: „ Fani krwawych jatek dostaną swoją porcję odciętych głów i wyszarpanych wnętrzności – nie będę jednak się w nich topić.” Za szczere „pogadanie” z czytelnikiem, dodaję kolejny plus. Rzadko się niestety zdarza, by autor, prócz motta, dodał coś od siebie o książce i o sobie. Tutaj ta luka została wypełniona, przez co przybywa sympatii dla autora.
Książkę czyta się bardzo dobrze, właściwie trudno się od niej oderwać. Opowieść płynie wartko, na każdej stronie coś się dzieje. Szczerze polecam wszystkim, a zwłaszcza osobom, które za fantasy nie przepadają, ale lubią historię. Ta książka może sprawić, że zmienią zdanie. Przeczytałam w jedno, ciepłe popołudnie i uznałam, że świetnie spędziłam czas, dlatego przyznaję 10 na 10 punktów. Nie mam uwag.



Carska Roszada

Powieść Melchiora Medarda pt. „CARSKA ROSZADA”, od pierwszych stron ujmuje swoją naturalnością, zarówno języka jak i obrazów wprost z epoki. Akcja powieści toczy się w dziewiętnastowiecznej Warszawie, Kraju Przywiślańskim, jednej z wielu carskich guberni.
Główny bohater, Estar Pawłowicz Van Houten, pomimo tego, że jest carskim urzędnikiem, wzbudza sympatię. Jest czarujący, przystojny, wysportowany, odważny, współczujący, szlachetny…Lubi nowoczesne, jak na te czasy gadżety ( welocyped, aparat fotograficzny ) Zalety można mnożyć. Wad – brak.
Dość wcześnie dowiadujemy się, że Estar Pawłowicz stroni od polityki i ma na jej temat niezbyt pochlebne zdanie. Z sympatią odnosi się do Polaków, „ kibicując” w ten sposób ich zmaganiom. To jedyne odniesienie do sytuacji naszego kraju pod berłem carów. Akcja skupia się na walce policji i carskich urzędników różnego szczebla z przestępczością w Warszawie, przez co ukazani zostali apolitycznie. Rozwiązują sprawy, prowadzą dochodzenia, akcje i aresztowania, a po pracy, szukają rozrywki w lokalach, gdzie przy szklaneczce mocnego trunku, zapominają o męczącym dniu. Jedynie Estar Pawłowicz stroni od tego typu imprez, preferując ożywcze kąpiele w lodowatej wodzie, jazdę na welocypedzie, czy medytacje na słomianej macie.
Autor, jak zaznaczyłam wcześniej, nie posługuje się językiem sztucznym, co jest ogromnym atutem tej książki. Ulice Warszawy tętnią życiem. Wokół przewija się barwny tłum postaci w strojach z epoki, docierają do nas doniesienia z ówczesnej prasy, dochodzi gwar rozmów, otaczają damy w powłóczystych sukniach i ciasnych gorsetach, panowie w melonikach, widzimy przedstawicieli wielu klas społecznych od ludzi z pozycją i dobrze sytuowanych po biedotę i pospolitych rzezimieszków. Poruszamy się po ulicach Warszawy pieszo, dorożką, karocą lub na welocypedzie – do wyboru.
W książce nie brakuje szeregu „kobiecych” akcentów: Piękna doktor Zofia, krojąca zwłoki bez cienia mdłości. Żona – męski bokser, sprawiająca nieposłusznemu mężowi dotkliwe rany, których ślady tuszuje jej własnym pudrem. Kobieta – szpieg, uwodząca wszystkich mężczyzn, bez wyjątku ( przepraszam - z wyjątkiem twardego van Houtena).
Na okładce tytułowej czytamy: „ Carska roszada”, to opowieść sensacyjna, momentami romansowa, częściej zagadkowa, niekiedy erotyczna” i wszystko to prawda. Gdy w sensacyjno – kryminalny wątek wkrada się romans, na przekór utartym schematom, inicjatywę przejmuje kobieta. To ona, dostrzega w tłumie naszego bohatera, zakochuje w nim i postanawia zdobyć. Jej fizyczny pociąg do kobiet, nie jest przeszkodą, choć autor sugestywnie i bardzo obrazowo maluje erotyczne zbliżenie dwóch kochanek.
Nie brakuje na kartach książki mocnych, „trupich” opisów, które w powieściach tego typu są jak najbardziej uzasadnione. Autor nie przesadza i nie obdarza nimi na każdym kroku. Jeśli ktoś „niezbyt lubi” tego typu opisy, może je zgrabnie przeskoczyć i czytać dalej, bez szkody dla całości.
Postać głównego bohatera zapada w pamięć na podobieństwo słynnych powieściowo - ekranowych detektywów i aż się prosi o więcej kryminalnych spraw z jego udziałem. Autor zamyka powieść dość stanowczo, jakby nie chciał podejmować następnego wątku kryminalnego z udziałem detektywa. Może jednak, w obliczu czytelniczych nalegań – a nie mam wątpliwości, że takie będą - zmieni zdanie. Postać Estara Pawłowicza, stworzona na potrzeby „Cesarskiej Roszady ” z powodzeniem mogłaby zaistnieć w innych książkach o podobnej tematyce.
Okładka, fotografie i mapa Warszawy opisana bukwami, doskonale oddają klimat powieści. Rozdziały rozpoczynają obrazowe myśli i aforyzmy. Fragmenty artykułów prasowych, są także ciekawym zabiegiem fabularnym, co podnosi jeszcze bardziej autentyczność tego, o czym czytamy.
 Jedynym minusem, który dostrzegam jest zdecydowanie za szybkie tempo powieści. Nie miałam czasu na „rozsmakowanie” się w zagadkach i odczuciu przysłowiowego „dreszczyku”. Może jest to „wina” lekkiego języka powieści, którą – co trzeba przyznać - bardzo dobrze się czyta.
Jako powieści kryminalno – szpiegowskiej przyznaję 9 na 10 punktów. Ten mały minus za…pośpiech. Polecam wszystkim. Świetna lektura na każdą porę roku.


Oficerowie i dżentelmeni

„Oficerowie i dżentelmeni… Życie prywatne i służbowe kawalerzystów Drugiej Rezczpospolitej” Piotra Jaźwińskiego to lektura godna polecenia zarówno dla pasjonatów tematu, jak i każdego, mniej wtajemniczonego czytelnika. Osobiście polecam ją amatorom genealogicznych poszukiwań, którzy posiadają w swoich rodzinnych archiwach zdjęcia pradziadków, żyjących w burzliwych czasach międzywojnia.
Wplecione w tekst humoreski, anegdoty i wspomnienia kawalerzystów stanowią z nim integralną całość i są wielkim atutem tej książki. Czytając, bez trudu ożywimy przystojną postać z fotografii – mężczyznę o nienagannym wyglądzie, ognistym spojrzeniu i mniej lub bardziej sumiastym wąsiku.W ten sposób czytelnik ma niepowtarzalną okazję zanurzyć się w sienkiewiczowskie scenerie, zachwycić Kresami i celebrować piękno przyrody, pędząc nieomal na grzbiecie wiernego siwka.
Nie wiem jak inni, ale ja na hasło „ułan” widzę dwie postaci: mężczyznę ( jak wyżej)  i konia. Jeździec i koń. Jeden nie mógłby istnieć bez drugiego: „Wszystkich oficerów kawalerii bez względu na wiek i stopień obowiązywała żelazna zasada : W warunkach polowych najpierw muszą być oczyszczone, napojone i nakarmione konie, po nich doprowadzano do nienagannego stanu broń i rynsztunek, potem karmi się ułanów i dopiero wtedy oficer może pomyśleć o sobie. Żadnych odstępstw od tej zasady nie tolerowano.”
„ Konie dożywały swoich dni na swoistej emeryturze, otoczone miłością, szacunkiem i troskliwą opieką.” Były wizytówkami każdego pułku. Na ich głowach widniały jego barwy. Koń nie uniknął noszenia maski gazowej, kojarzył znajomy sygnał trąbki nawet na emeryturze i niejednego ułana wyciągnął z opresji. Najstarszym zwyczajem w polskiej kawalerii, było dzielenie się w Wigilię Świąt Bożego Narodzenia opłatkiem z końmi. Czyż mogło być inaczej?
Naszym kawalerzystom towarzyszył także ciekawy przesąd, który przytacza autor: „Przy wyborze wierzchowca, uważnie spoglądano na jego kończyny. Jeżeli wszystkie były białe – brakowało chętnych na konia, ponieważ uważano, że jest pechowy i zwiastuje jeźdźcowi niepowodzenie. Unikano też klaczy.” Co zatem z najsłynniejszą klaczą II Rzeczpospolitej? Oto jej opis zaczerpnięty z Wikipedii: „Kasztanka była niewysoką (ok. 150 cm w kłębie), szlachetną klaczą o maści jasnokasztanowatej z białą łysiną i czterema nierówno białymi nadpęciami…” A zatem wzorcowo „pechowa”. Nie dość, że klacz, to jeszcze z czterema białymi kończynami! Piotr Jaźwiński zagadnienia tego nie wyjaśnia, jednak odpowiedź nasuwa się sama: Najwidoczniej Piłsudski nie był przesądny, a jego wierna Kasztanka była wyjątkowa. Był jednak jeden „przesądny ” artysta, który pod siodłem Marszałka zamiast klaczy, namalował ogiera. Pamiętam jak dziś wnikliwe„ oględziny” ilustracji w książce do historii, przeprowadzone w podstawówce w powyższym temacie…
 Kawalerzysta kierował się w codziennym życiu zasadą: PATRIOTYZM to OBOWIĄZEK. „Nigdy nie kłamał. Zawsze dotrzymywał słowa. Nigdy nikogo i niczego się nie bał.” Istniało w II RP 40 pułków kawalerii polskiej z podziałem na szwoleżerów w okrągłych czapkach angielskiego wzoru oraz ułanów i strzelców konnych w rogatywkach. Jak wszędzie, tutaj także byli „lepsi” i „gorsi”. Kawalerzyści wywodzili swój rodowód od rycerzy. Piechota – od giermków i ciurów. Lepiej było także być szwoleżerem niż ułanem, czy nie daj Boże strzelcem. Dogryzano sobie wyśpiewując rymowane strofki, których autorami byli m.in. K.I. Gałczyński, J. Tuwim, J. Lechoń czy nieoceniony Wieniawa – Długoszowski. Przytoczę jedną z nich na zachętę: „ Prawdę mówiąc między nami, strzelcy nie są ułanami. Rzecz to jest ogólnie znana, strzelec w d… ma ułana.”
Nie inaczej przedstawiał się „konflikt” pomiędzy awstryjcami ( „also po temu) i prawosławnymi ( „ nu…wot panowie). „ Oficerów wywodzących się z armii rosyjskiej cechowała brawura, rubaszność i szczerość, lecz także dość swobodne traktowanie dyscypliny.” Dokładnie odwrotny był stosunek służbistów z CK Armii. „ Jest tyle piękne zawody – przemawiał do młodych kadetów awstryjec, płk. Peten - Ksządz. Dohtór. Włoży w d…. dwa palce i bierze za to dziesięć koron. Aber um Gottes Willem, warum Kawallerie?” No właśnie – dlaczego? Autor nie daje nam gotowej odpowiedzi na to pytanie. Każdy czytelnik ma szansę, zrobić to samodzielnie.
 Mocna głowa, inteligencja, humor, fantazja i ciężka, pełna wyrzeczeń służba, składają się na wielowymiarowy obraz polskiego kawalerzysty. Nawet w obliczu wrześniowej klęski polscy oficerowie „potrafili postępować i zachowywać się godnie|”. Ja dodałabym jeszcze – godnie wyglądać: „ I nie był to pochód brudnych, zakurzonych desperatów – pisze autor, kreśląc obraz z 26 września 1939 roku – „To była prawdziwa defilada. Wszystko lśniło czystością, przepisowo stroczone siodła, dopięte rzędy końskie, wyczyszczone do połysku metalowe części.”
W tym miejscu pozwolę sobie na małą dygresję. W książce Witolda Szolgini „Pudełko Lwowskich wspomnień pełne”, autor przedstawia szarą codzienność lat sowieckiej okupacji, z niesmakiem i obrzydzeniem odtwarzając w pamięci obraz typowego oficera Armii Czerwonej. Podsumowując pisze: „ Wspominaliśmy wówczas przedwojennych polskich oficerów – eleganckich, o nienagannej wojskowej postawie i o wzorowych manierach.” Nawet nie próbuję wyobrazić sobie żalu, oburzenia i goryczy, która towarzyszyła Polakom na zajętych przez Sowietów ziemiach. Odebrano im wszystko. W zamian musieli patrzeć na krasnoarmiejskich „ oberwańców w burych, wystrzępionych szynelach  i z karabinami na sznurkach.”
Ułani, ułani, malowane dzieci…  – na kartach książki Piotra Jaźwińskiego, błyszczą w całej krasie. Autor wiele uwagi poświęca umundurowaniu i kosztach związanych ze służbą, które każdy kawalerzysta pokrywał z własnej kieszeni. Książka jest bogato ilustrowana fotografiami, szkoda tylko, że są czarno – białe.  
Nie będąc znawczynią tematu, dowiedziałam się bardzo wiele interesujących rzeczy o polskiej kawalerii, zwyczajach, uzbrojeniu, strukturach i codzienności uchwyconej „od kuchni”. Wiem już, do czego odnosiła się zasada trzech K, której patronował Wieniawa – Długoszowski, jak wyglądał egzamin ze sprawności fizycznej, dlaczego „cukani” wyglądali dnia św. Barbary, na czym polegała „stukułka”, skąd przywędrowały "żurawiejki” i co miały wspólnego „Treny” Kochanowskiego z wojskowymi taborami. Nie raz szczerze rozbawiły mnie dialogi i sytuacje, zaczerpnięte z kawaleryjskich wspomnień, oraz zabawne przezwiska, którymi ochrzczono wielu oficerów: Byli wśród nich: Topsik, Dżygit Ostra Saszka, Siemion dubowyje jajca, Kocio wel Księcio, Pietia, Serwus Bóg czy Dureń Matki Boskiej. Dlaczego takie a nie inne? O tym ciekawie i z humorem w książce.
 Cenne są również praktyczne porady dla panów, m.in. przepis na szybkie i skuteczne przywrócenie się do „stanu używalności”: „ Po najbardziej szalonej, trwającej do bladego świtu popijawie, oficer miał się rano pojawić w swej jednostce punktualnie, co do minuty, a wyglądać miał tak, jakby przez całą noc nie wypił ani kieliszka.” Z przepisu na tzw. „polską ostrygę” korzystałem wielokrotnie i zawsze z pozytywnym skutkiem – wspomina jeden z dżentelmenów - muszę przyznać, że mikstura ta świetnie mi robiła i w swoim pokoju miałem w zapasie ingrediencje potrzebne do jej sporządzenia.” ( Przepis, na stronie 210! )
Po książkę mogą także sięgnąć panie, zgodnie z przysłowiem: „ Za mundurem panny sznurem.” Romantyczny, szarmancki i czarujący obraz polskiego ułana, z powodzeniem zastąpić może w długie, jesienne wieczory, niejeden Harlequin.
Książka napisana została lekkim, gawędziarskim stylem, który stanowi główny jej atut. W moim odczuciu nabiera jednak właściwego rozpędu dopiero od 113 strony, gdy wkraczamy w rozdział III. Nieco nużyć może rozdział I, w którym autor oddaje się dość szczegółowym rozważaniom na temat „ być albo nie być dla lancy w uzbrojeniu kawalerzysty. Podobnie rozdział II. Oba, z powodzeniem mogłyby zamykać tę opowieść, niekoniecznie ją rozpoczynać. To jedyny mankament, który w tej książce odnalazłam.
„ Oficerowie i dżentelmeni...”, to książka godna poznania i polecenia! Na jej kartach pełnego znaczenia nabierają słowa, niezmiennie popierane czynem: HONOR, TRADYCJA,TOLERANCJA, WIARA OJCÓW. Wszystko to, czego – mam wrażenie – nie ma już w naszych czasach, a o czym warto pamiętać, mówić, dyskutować i przede wszystkim pisać. Z zadania tego doskonale wywiązał się autor, Piotr Jaźwiński. W skali 1do 10 przyznaję tej pozycji 8 punktów. Liczę po cichu na to, że autor zagłębi się kiedyś w tematykę bliskiej mojemu sercu i wciąż niezbadanej przeze mnie należycie granatowej, przedwojennej policji i ujmie jej dzieje w sposób podobny do powyższej książki. Tego sobie, autorowi i czytelnikom szczerze życzę.