Łączna liczba wyświetleń

środa, 13 lutego 2013

Bernard Cornwell "Pieśń miecza"



Bernard Cornwell, jest cenionym na świecie autorem powieści historycznych i thrillerów. Angielski pisarz, na stałe osiadł w USA, lecz doceniono go w rodzinnym kraju. Otrzymał od królowej Elżbiety II Order Imperium Brytyjskiego. Urodził się w Londynie. Matka była Angielką, zaś ojciec kanadyjskim lotnikiem. W dzieciństwie został adoptowany przez angielską rodzinę. Echa osobistych przeżyć, ożyły w jego powieściach.
 “ Pieśń Miecza” Bernarda Cornwella, to powieść historyczna i czwarta część sagi, która ukazała się w ramach serii wydawniczej „Wojny Wikingów”. Ukazały się kolejno: „Ostatnie Królestwo”, „Zwiastun Burzy” i „ Panowie Północy”.
 Główny bohater imieniem Uhtred, wspomina czas, gdy młodość i walka niepodzielnie rządziły jego życiem. Teraz, gdy jako starzec wraca myślami do minionych dni, jest pewien, że gdyby narodził się raz jeszcze, pozostałby tym samym dumnym wojownikiem. Czas, gdy jako doświadczony wódz zdobywał Londyn, stał się odległy, jednak nieustannie powraca do niego w snach o młodości.
Tłem historycznym opisywanych wydarzeń jest IX wiek – stulecie wojennych zawirowań, śmiertelnych starć i tysiąca bitew, po których szala zwycięstwa jedynie na krótką chwilę znajduje się po jednej ze stron: Duńczyków (Wikingów), lub Anglosasów. Na kartach powieści pojawiają się ludzie różnych stanów: władcy, duchowieństwo, wojownicy. Kobiety, trwają wiernie obok swoich mężów, lub szukają szczęścia w ramionach obcych wojowników. Gniew lub łaskawość okazana przez potężnych bogów, decyduje o losach śmiertelników. Niezmierzone pola bitew, obficie spływają krwią wrogów. Wojna i śmierć nieustannie rozdają karty. Sprawiedliwość czy wybaczenie, nie mają racji bycia. Życie rodzinne, macierzyństwo i miłość małżeńska, najczęściej ponoszą porażkę. Chaos wojny przetacza się po rozległych, brytyjskich krainach, spowijając je płaszczem bitewnego kurzu. Narracja w pierwszej osobie wzmacnia poczucie osobistego udziału w przedstawianych wydarzeniach.  
Wikingowie od lat inspirują pisarzy. Historia wieków średnich na Wyspach Brytyjskich jest również fascynującym tematem i niewyczerpanym źródłem pomysłów. Rzetelność, z jaką Bernard Cornwell uwydatnia brane na warsztat pisarski stulecia, są godne uznania, jednak świat fikcji i bohaterów, którzy prowadzą nas wojennymi ścieżkami z dziwną dla mnie i niezrozumiałą premedytacją, niezmiennie pozbawia duszy. Być może jest to „kobiece” spojrzenie na fabułę, a powieści Cornwella zdecydowanie należą do nurtu „ męskiego postrzegania świata.”
„ Pieśń Miecza”, jest powieścią o czasach takimi, jakimi były. Autor nie stara się koloryzować ani upiększać wydarzeń. Warunki dyktuje silniejszy bądź bardziej podstępny przeciwnik. Sprawiedliwość wymierzana jest ostrzem miecza i liczona mnogością odciętych głów, przez co dla wielu czytelników, nie będzie to lektura „porywająca”. Jej zaletą jest niewątpliwie doskonałe przedstawienie historii i realiów tej barbarzyńskiej epoki, lecz świat fikcji pozostawia wiele do życzenia. Męczy nieustanne epatowanie przemocą i sprowadzanie życia bohatera wyłącznie do podcinania gardeł i rozpruwania przeciwnika.
Tytuł doskonale odzwierciedla fabułę – na głównym planie znajdują się miecze i ich krwawa pieśń: Oddech Węża i Żądło Osy znaczą więcej niż sam Uhtred. Kim bowiem by był, bez narzędzi walki? Zwykłym człowiekiem, którego najtwardsza pięść, niewiele by zdziałała w tej ponurej epoce. Czerwona barwa okładki, także kojarzy się jednoznacznie. Dla wnikliwego czytelnika, który postanowi ruszyć śladem Uhtreda „palcem po mapie”, mapa, indeks nazw geograficznych oraz nota historyczna, będą w tej wędrówce bardzo pomocne. 
Przyznaję tej pozycji w skali 1 do 10 – 6 punktów. Dla wielbicieli pisarstwa Bernarda Cornwella i dla czytelnika rozmiłowanego w opisach krwawych, barbarzyńskich zmagań.


Piotr Jaźwiński „Oficerowie i konie”



Książka Piotra Jaźwińskiego, „Oficerowie i  konie” a dokładnie pomysł na nią, powstał w trakcie pracy autora nad wcześniejszą książką pt.Oficerowie i dżentelmeni. Życie prywatne i służbowe kawalerzystów Drugiej Rzeczpospolitej”. „ Tak byłem zapatrzony w główny tok swoich rozważań – pisze we wstępie autor -  że nagle straciłem z oczu to, co z tych wszystkich wspomnień wynikało (…) że koń był nie tylko równorzędnym partnerem, ale był przede wszystkim przyjacielem , najwierniejszym druhem na śmierć i życie”. W ten oto sposób, powstała kolejna książka Piotra Jaźwińskiego: ciepła, pełna emocji, z nutką poezji w tle. „ Poznałem pewien wiersz – pisze dalej autor wiersz tak niezwykły, że postanowiłem raz jeszcze przyjrzeć się kawalerii i kawalerzystom.” Odnalazłam te strofy w książce i przyznaję, że mnie także poruszyły. Wiersz napisał Józef Łobodowski. Przytoczę fragment:
„Wam konie, coście się rwały, na mocnych
siadając zadach,
gdy w klekotaniu maszynek biegła zagłada,
wam własnej śmierci wierne
w rozwianej burzy grzywach
wam ta żałobna pieśń
i żałość serca prawdziwa.”
Piękny. Jak cała książka, która jest pochwałą tego cudu natury, najwierniejszego z towarzyszy człowieka. „ Bez konia bowiem, trudno żyć, a nawet umierać” – jak słusznie powiedział gen. Stefan Dembiński.
Książka pokazuje przyjaźń człowieka i konia od narodzin po bolesne rozstanie. Opowiada o pierwszym spojrzeniu, zacieśnianiu więzi, szkoleniu, sportowych wyczynach i rozmaitych charakterach czworonożnych towarzyszy. Odkurza legendę, która w Polsce ma po dziś dzień symbolikę patriotyczno – narodową. My, Polacy – kochamy konie. Może nie wszyscy jesteśmy tego świadomi, ale głęboko wierzę, że tak właśnie jest. Etos walki o niepodległość nierozerwalnie łączy się z koniem, który na równi z żołnierzem, znosił trudy walki, służył i ginął. Żołnierze mają swoje pomniki. Za sprawą tej książki, mają ją od dzisiaj także te bohaterskie zwierzęta. Powtórzę także słowa, które napisałam recenzując „ Oficerów i dżentelmenów”. Już wtedy dostrzegłam, jak wiele miejsca poświęcił autor koniom i cieszę się, że miałam okazję przeczytać książkę, wyłącznie im poświęconą.
Nie wiem jak inni, ale ja na hasło „ułan” widzę dwie postaci: mężczyznę i konia. Jeździec i koń. Jeden nie mógłby istnieć bez drugiego: „Wszystkich oficerów kawalerii bez względu na wiek i stopień obowiązywała żelazna zasada : W warunkach polowych najpierw muszą być oczyszczone, napojone i nakarmione konie, po nich doprowadzano do nienagannego stanu broń i rynsztunek, potem karmi się ułanów i dopiero wtedy oficer może pomyśleć o sobie. Żadnych odstępstw od tej zasady nie tolerowano.”
„ Konie dożywały swoich dni na swoistej emeryturze, otoczone miłością, szacunkiem i troskliwą opieką.” Były wizytówkami każdego pułku. Na ich głowach widniały jego barwy. Koń nie uniknął noszenia maski gazowej, kojarzył znajomy sygnał trąbki nawet na emeryturze i niejednego ułana wyciągnął z opresji. Najstarszym zwyczajem w polskiej kawalerii, było dzielenie się w Wigilię Świąt Bożego Narodzenia opłatkiem z końmi. Czyż mogło być inaczej?
Z niepokojem zbliżałam się do ostatnich rozdziałów. Jak to w książce i w życiu bywa, traktują o rzeczach ostatecznych: pożegnaniu, rozstajach losu, tragicznych i bolesnych doświadczeniach, tęsknocie i śmierci. Tak było. Wiele tam opowieści, od których łza kręci się w oku. Najbardziej wzruszyła mnie ta, o spotkaniu po latach na obcej ziemi, oficera i jego konia: „ Wojnarowski zobaczył u gospodarza Włocha konia maści i kształtu, przypominającego jego przedwojennego konia. Podszedł (…) i podczas oglądania, rotmistrz tak jak kiedyś przed jazdą, dotknął konia po nozdrzach , pogładził i poklepał po szyi. W trakcie tego czułego spotkania koń parsknął , zaczął grzebać przednimi nogami, potem dał głos radosnego rżenia, przytulił głowę do piersi rotmistrza. – Patrzcie, oczy konia puszczają łzy. Rzeczywiście, oczy konia roniły krople, które spływały po sierści głowy…”
Książka „ Oficerowie i konie”, została starannie wydana: twarda okładka, w piaskowych odcieniu i wiele fotografii przedstawiających oficerów i konie, na których walczyli, które były ważne w ich życiu, konie, za którymi tęsknili, którym przez wiele lat zawierzali własne życie. Wspaniały prezent pod choinkę dla dorosłych i dzieci w wieku gimnazjalnym i starszych. Uczmy naszą młodzież sięgać po dobrą literaturę i róbmy to także sami.  Książka mądra, dobra, ku pamięci. Polecam wszystkim. Ode mnie dziesiątka.


Igor Witkowski, „Siedem spojrzeń na srebrną relikwię”



Igor Witkowski, „Siedem spojrzeń na srebrną relikwię”

Książka Igora Witkowskiego – warszawskiego dziennikarza, zajmującego się techniką wojskową, historią Trzeciej Rzeszy i zagadnieniami z okresu II wojny światowej – pt. „Siedem spojrzeń na srebrną relikwię”, jest najnowszą powieścią autora. Książka ukazała się w serii : „Tajne historie ludzkości 3” i w pewien sposób ( końcowe rozdziały) nawiązuje do „Kodu Hitlera”, który był pierwszą z książek Igora Witkowskiego, jakie przeczytałam. Jak wcześniejsze wydania z tej serii, przypomina trochę podręcznik gimnazjalny, a ciasno sklejone strony – także tutaj – utrudniają czytanie.
  Na okładce czytamy: „intrygująca, niemal sensacyjna, punkty zwrotne w rozwoju ziemskiej cywilizacji, Wielki Plan, mechanizmy rozwoju ludzkości” – niczego takiego w niej nie znalazłam, ale daje szansę innym czytelnikom – może oni uchwycą to, czego ja nie widzę. To możliwe. Tytułowa relikwia to „ przedmiot wykonany ze światła, który ma zostać przekazany, który jest jakby drabiną gdzieś prowadzącą, jakby niósł on promień wskazujący inne miejsce i inny czas.” Od siebie dodam, że ów kamień, jest pechowy i przynosi kłopoty, a sama książka Igora Witkowskiego nie jest powieścią sensacyjną, raczej podróżniczą, tutaj dodatkowo z elementami fantasy.
Tym razem wędrujemy w czasie. W 8330 r.p.n.e., kłopoty dosięgają Białego Wilka i jego matki szamanki lecz dość szybko się kończą. Jak? Nie zdradzę. Kamień pojawia się ponownie w 3251 r. p.n. e. Para narzeczonych: Aran i Inana, niosą go Bóg wie gdzie i dość długo, mocno podczas drogi filozofując, a kończy się jak w rozdziale pierwszym. Idziemy dalej… W rozdziale trzecim kamień trafia w ręce Archyjosa z Krety i niewolnika Kaliasa – po pominięciu filozoficznych treści, kończy się jak zwykle. Rok 1142 n.e. Kamień miesza w życiu mnicha Johanna, który „pokrywszy się surrealistyczną warstwą, przypominającą nieskazitelnie białą, zwiewną watę…( mnich, nie kamień), zostaje w naturalny sposób…” Nie zdradzę. Moim celem było przytoczenie ulubionego słowa autora: „surrealistyczny”.  Rozdział kolejny, nawiązujący do „Kodu Hitlera”(polecam, jako streszczenie tej pozycji ), przenosi nas do roku 1938 i ponownie zaznajamia z takimi pojęciami jak Ahnenerbe i SS. Przez chwilę mamy rok 1997 i ostatni 2013. Pragnę w tym miejscu zwrócić uwagę, że jest to rozdział, wbrew wszystkiemu, optymistyczny. Igor Witkowski zakłada bowiem, że rok 2013 w ogóle będzie, co w obliczu pogłosek o końcu świata w wydaniu Majów, może mieć dla wielu ogromne znaczenie. Do autora można mieć w tej materii zaufanie.
Książkę, a zwłaszcza ostatni rozdział, powinni przeczytać Ufolodzy, ponieważ autor cytuje fragmenty autentycznych wypowiedzi wprost z kwartalnika „UFO” i nie tylko dla tego. Mnie autor do swojej teorii nie przekonał, ale na pewno znajdzie sporą grupę osób, która będzie mu kibicować. Podobały mi się malowniczo opisane miejsca, nie podobały kolokwializmy, o które potykałam się co chwila: szaman nie owijał rzeczy w bawełnę , bohaterowie nie mieli zielonego pojęcia o niebezpieczeństwie, ktoś stanął jak zamurowany, kapłan nie miał z powiedzeniem czegoś problemu, a szamankę pytano: co jeszcze pani widziała? Uważam, że skoro dotykamy spraw egzystencjalnych, filozoficznych, natchnionych, to takie zwroty są ciałem obcym. Język w książce nie zmienia się, a powinien. Inaczej „mówiono” w epoce kamienia łupanego ( dysput to chyba wówczas nie było…), inaczej w starożytności, w kolebce cywilizacji i filozofii, jeszcze inaczej współcześnie.
W skali dziesięciopunktowej przyznaję tej pozycji pięć punktów, za to głównie, że jest „inna” i przez to oryginalna. Po prostu Witkowski. Albo czytamy, albo nie. Polecam czytelnikom, którzy lubią pofilozofować i chętnie sięgają po kwartalnik „Ufo”. 


Igor Witkowski "Kod Hitlera"



Igor Witkowski, „Kod Hitlera”

Książka Igora Witkowskiego – warszawskiego dziennikarza, zajmującego się techniką wojskową, historią Trzeciej Rzeszy i zagadnieniami z okresu II wojny światowej – pt. „ Kod Hitlera”, składa się z dwóch części i ukazała się na  rynku wydawniczym po raz drugi. Z wyglądu przypomina trochę podręcznik do fizyki – takie było moje pierwsze skojarzenie. Jej ciasno sklejone kartki powodują, że nie można jej swobodnie otworzyć i niewygodnie się ją czyta. Oczywiście, nie jest to problem nie do pokonania.
Informacja podana na okładce, brzmi zachęcająco: „Sensacyjna powieść, nawiązująca do autentycznych wydarzeń. Odwołuje się do dramatycznego i wciąż prawie nieznanego epizodu związanego z drugą wojną światową…” W tym miejscu polemizowałabym ze stwierdzeniem, że „Kod Hitlera”, jest „powieścią sensacyjną”. Umieściłabym ją raczej w dziale popularyzatorskim i to dalej od historii, a bliżej techniki, a jeśli w ogóle powieść, to podróżnicza. Część 2 „ Kodu Hitlera”, zwłaszcza.
Język, którym posługuje się autor, charakteryzują długie, rozbudowane nadmiernie akapity, naszpikowane powtarzającymi się słowami. Nie zawsze jest spójny i jasny, chociaż nie brakuje mu soczystości opisów. Bywa nawet malowniczy.  Czas i miejsce „akcji” zmienia się nieproporcjonalnie do opowieści, nierówno. W jednej chwili jesteśmy w mieście za chwilę w lesie, podróżujemy, odkrywamy, i znowu wracamy i t d. Jest rok 1938, za chwilę 1942 a w kolejnym akapicie upływa kolejne trzy miesiące i tak w kółko. Trochę to męczące. Autor ma także ulubione słowo, które pojawia się bardzo często: „surrealistyczny”. Dialogów jest bardzo mało, a gdy już są, zieją nudą i sztucznością. Zwrotów akcji, jak na lekarstwo i do tego same w sobie jakieś …encyklopedyczne. Gdzie tu sensacja?
Miałam wrażenie, że autor niepotrzebnie uwikłał się w postaci i wydarzenia od początku do końca fikcyjne, co nie wychodzi mu zbyt dobrze i psuje cały, ciekawy temat. Wszystko, co fikcyjne, jest w tej książce ( w moim odczuciu) sztuczne, szablonowe i naiwne: mnich odwiedzający Hitlera w Wiedniu, przemierzający szmat świata, by przekazać mu tajemne hasło czy główny bohater, który po złożeniu uroczystej przysięgi, wycofuje się z dnia na dzień z działalności w strukturach… SS, bez konsekwencji… (?) Ale zaraz potem wraca. Czasem sam do końca nie wie, gdzie się znajduje i w jakim celu został sprowadzony – jak na naukowca wysokich lotów, którym podobno jest, takie zachowanie może czytelnika trochę dziwić. Mimo usilnych starań, główny bohater jest … nijaki: nie ma określonego celu ani jasnych poglądów politycznych, biernie poddaje się biegowi zdarzeń, jak liść targany wiatrem. Przy okazji – jakimś dziwnym zrządzeniem losu – jego życie jest pasmem wielkich odkryć a on sam autorytetem i nadzieją samego Hitlera. Inni bohaterowie, także mnie nie przekonują, nie „widzę ich” czytając, jakby byli bliźniakami jednojajowymi. Nie rozumiem także, po co pisać: „ Za drzwiami stał Hitler w towarzystwie swojej małżonki…”, a następnie nie poświęcić jej ani jednego słowa?
Część pierwsza „ Kodu Hitlera”, „rozkręca się” mniej więcej w połowie, gdy autor miłosiernie „zapomina” czasami o swoim bohaterze, dr Josephie Brandcie ( może celowo?) i po prostu pisze… o tajemniczych wydarzeniach mających miejsce w czasie II wojny światowej, doświadczeniach wówczas przeprowadzanych i techniczno – historycznej stronie owych wydarzeń. W drugiej części „ Kodu Hitlera”, rozgrywającej się w 1945 roku, ten popularyzatorsko – techniczny styl podtrzymuje, co sprawia, że ogólne wrażenie po jej przeczytaniu, jest mimo wszystko- pozytywne. Istotnym dodatkiem, jest ostatni rozdział w obu częściach książki pt. „Fikcja a fakty”, w którym autor wyjaśnia tok swojego myślenia oraz zamieszcza czarno – białe fotografie autentycznych miejsc, sprzętu wojennego czy wykopalisk.
Imponująca liczba napisanych przez Igora Witkowskiego książek ( 50) i artykułów      ( 100), oraz niewątpliwa pasja, z jaką tworzy, świadczy o tym, że autor posiada potencjał literacki. Z drugiej strony, ilość nie musi świadczyć o jakości. W jednym z wywiadów, autor  przyznaje, że nie ma wzorców literackich i że jego zainteresowania są bardzo rozległe. I rzeczywiście. Czytając, miałam wrażenie, że jestem „bombardowana” informacjami, które muszą pojawić się tu i teraz, choćby wprowadzały chaos, a sama książka ( w zamyśle autora – powieść sensacyjna), jest z całą pewnością niepodobna, do żadnej z dotąd przeze mnie przeczytanych. „ Kod Hitlera”, to książka Igora Witkowskiego – po prostu. Jedni go pokochają, drudzy skrytykują. Ja znajduję się jako czytelnik, gdzieś pośrodku. Na korzyść autora przemawia – moim zdaniem – fakt, że podejmując tematy z pogranicza historii, techniki, astronomii, fizyki, chemii po okultyzm i zjawiska paranormalne, wywołując wśród czytelników dyskusje i spory, co oznacza, że tematy takie są pożądane. Zainteresowanych twórczością i osobą pisarza odsyłam na stronę http://igorwitkowski.com/kontakt.html Podsumowując: odpowiada mi tematyka książek Igora Witkowskiego, lecz wyłącznie w formie opowieści popularyzatorskiej. Powieść – moim zdaniem – rządzi się innymi prawami: mocny bohater, za którym chcemy podążać i fabuła nieco inaczej podana, niż w omawianej książce. W skali dziesięciopunktowej, przyznaję tej pozycji 5 punktów. Książka dobra, ale nie porywająca. Polecam czytelnikom, których interesują starożytne cywilizacje, Ufo, mity i spiskowa teoria dziejów.