Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 26 czerwca 2012

Smolar piłkarz z charakterem

Po książkę Jacka Perzyńskiego: „Smolar piłkarz z charakterem” sięgnęłam – przyznaję – trochę z przekory. Futbol nigdy specjalnie mnie nie pociągał, chociaż cieszą mnie bardzo dobre wyniki i medale naszych rodaków, a smucą niepowodzenia. Tuż obok nas - czytelników, trwa święto sportu i w pewien sposób zobowiązuje do poszerzenia wiadomości na ten temat,
Biografia Włodzimierza Smolarka wciąga od pierwszych stron i pozostaje taką do końca. Jej bohaterem jest człowiek, który zamiast cukiernikiem został piłkarzem, chociaż mistrz cukierniczy Balcerek twierdził, że prędzej mu „kaktus na ręce wyrośnie”… Smolar jednak nie rzucał słów na wiatr. Solidność, pracowitość, twardy charakter i miłość do piłki zawdzięczał ojcu. Lubił grę zespołową i liczył się dla niego efekt w postaci bramki, mniej, - kto ją kopał. Miała do niej trafić i to wszystko. Pięknie pokazany jest sport z czasów jego młodości, gdy pieniądze stały gdzieś na dalszym planie, a liczyła się przede wszystkim pasja i dobra zabawa, oczywiście okupiona wielogodzinnymi treningami, choćby w domu, gdy strzelał do krzesła. Dużo biegał, ruszał się, ćwiczył. Wolał grę na boisku, niż wywiady do gazet. Mówiono o nim, że      „ bardziej walczy z przeciwnikiem, niż gra.”. Miał wiele przydomków: Włodzimierz II  ( gdy porównywano go z Włodzimierzem Lubańskim), czy „król strzelców”. Ojciec śmiał się, że „Włodek niczego się nie boi, bo w dzieciństwie, jak się czegoś bał, dostawał lanie i strach mu przeszedł jak ręką odjął.” Na boisku walczył z doświadczonymi piłkarzami z innych krajów twardo, ekspansywnie i do końca.
Postanowienie, że zostanie sławnym, znanym na świecie piłkarzem powziął podczas debiutanckiego meczu rozgrywanego w Argentynie, gdy zmierzył się z Diego Maradoną. Po meczu, który drużyna polska przegrała, chciał zwyczajowo wymienić koszulkę z Maradoną, ten jednak zignorował Smolarka. Włodek postanowił sobie wówczas, że gdy kiedyś będzie znanym piłkarzem, potraktuje Diego dokładnie tak samo… Anegdot tego typu jest w książce bardzo dużo. W połączeniu z fotografiami z rodzinnego albumu i wycinkami z „Przeglądu Sportowego” mamy przed sobą bogatą w wydarzenia sportowe lekturę. Niewiele w niej jest  „samego” Smolarka. Życie osobiste całkowicie przesłania sport. Mamy wrażenie, że Smolar oddychał meczami, treningami a w przerwach leczył kontuzje.
Na kartach książki pobrzmiewa humor rodem z PRL : Dwa psy spotykają się na granicy polsko – niemieckiej. Jeden idzie do NRD, żeby się najeść, drugi do Polski, żeby się wyszczekać. Takie właśnie były czasy. Młode pokolenie często nie wie, że był taki kraj jak NRD a ówczesna młodzież większość czasu spędzała na powietrzu, biegając po podwórku za piłką. Może właśnie dlatego mieliśmy w tym czasie, tak wielu dobrych sportowców. Kariera Smolarka rozwijała się w trudnej, szarej rzeczywistości państw bloku wschodniego. Czytając, poznajemy „od kuchni” wielkie wydarzenia sportowe lat 70 – tych i 80 – tych ubiegłego wieku i odkrywamy „drugą stronę medalu” światowego futbolu, nie zawsze czystą i błyszczącą. W tle historycznych wydarzeń rozgrywają się mecze, w których triumfy święci piłkarz o niezwykłej charyzmie, dla którego sport był po prostu całym życiem. 
„Smolar – piłkarz z charakterem”, to książka przede wszystkim dla fanów piłki nożnej. Dla czytelnika, który – podobnie jak ja – jest „kibicem niedzielnym” i rozmyśla o futbolu czy sporcie w ogóle raczej od święta, przedstawione w niej szczegółowo rozgrywki i ich wyniki, mogą nużyć pomimo tego, że czyta się ją naprawdę dobrze. To, co wydaje mi się jej największym atutem, jest brak „zadęcia”, szczerość i spontaniczność wspomnień Włodzimierza Smolarka, który tę książkę współtworzył razem z Jackiem Perzyńskim i jest jej głównym narratorem. Na ironię losu, odszedł na zawsze tuż po zakończeniu jej pisania. Nie doczekał także EURO 2012 i kibicuje polskiej reprezentacji gdzieś z niebieskiej ławeczki w towarzystwie Kazimierza Górskiego i Kazimierza Dejny. Był niewątpliwie jedną z najważniejszych postaci polskiego sportu i takim pozostanie w naszej pamięci.
Przyznaję tej pozycji 8/10 punktów, ponieważ nie jestem pasjonatem piłki nożnej i znalazłam w niej fragmenty, które były dla mnie aż nazbyt szczegółowe. Kibice z krwi i kości będą na pewno w pełni zadowoleni po jej przeczytaniu i wystawią jej maksymalną notę. Książka została wydana ( jak wszystkie) bardzo starannie. Na okładce uśmiechnięta twarz Włodzimierza Smolarka w stroju polskiej reprezentacji, obwoluta bardzo sportowa: piłka i zielona murawa stadionu. Warto ją przeczytać zwłaszcza teraz, gdy mamy w Polsce wspaniałe święto futbolu i gdy sportowa rywalizacja udziela się także „ niedzielnym kibicom”. Sport jest rzeczą piękną i wartościową, a w naszej historii błyszczy i czeka na odkrycie cała plejada wspaniałych ludzi z nim związanych. Czytajmy na ich temat jak najwięcej. Gorąco polecam zwłaszcza tę, o Włodzimierzu Smolarku.


Operacja Leopard

„Operacja Leopard”, to powieść wojenna, której autorem jest brytyjski pisarz, Charles Whiting, ukrywający się pod pseudonimem Leo Kesler. Nie jest to jedyny pseudonim pisarza.
Ze względu na szybkość, z jaką pisał książki ( zajmowało mu to miesiąc), wydawcy namówili go, by pisał pod innymi nazwiskami.
 Tematyka książek Whitinga nie jest przypadkowa. W wieku 16 lat, zaciągnął się do wojska. Trwała II wojna światowa. Żołnierskie drogi przyszłego pisarza, wówczas młodego sierżanta, zaprowadziły go do na służbę we Francji, Belgii, Holandii i Niemczech, w których został po wojnie. Po powrocie do rodzinnej Anglii, studiował historię i germanistykę. Zanim rozpoczął karierę pisarską, pracował jako tłumacz. Wiedzę historyczna, znajomość języka i niemieckiej kultury w połączeniu z doświadczeniem szeregowego żołnierza w okopach wojny, ujawniła się w jego licznych powieściach.
W „Operacji Leopard”, niemiecki oddział szturmowy, utworzony na specjalne polecenie Adolfa Hitlera, wykonuje misje niemożliwe. Na „ śmiertelnej szachownicy życia”, spotykają się ludzie różnych narodowości, lecz nie opcji politycznych. Karty rozdają gdzieś ponad ich głowami wysoko postawieni oficerowie wpatrzeni w swojego Fuhrera, „szczerzącego  w uśmiechu żółte zęby”. „ Kredo zwierzchników to brak jakiejkolwiek litości, gdy chodziło o osiągnięcie sukcesu. Dla nich życie ludzkie niewiele znaczyło.”
Szeregowi żołnierze, wciągnięci w trybiki wojennej zawieruchy, nierzadko bardzo młodzi, niedoświadczeni, musieli nauczyć się zabijać, by przeżyć. Dla wielu z nich była to trauma na całe życie. Dowódca elitarnej jednostki Strzelców Górskich, dokonujący ze swoimi ludźmi „ misji niemożliwych” nie jest jedynie maszyną do zabijania. Zabija z konieczności, by chronić siebie i swoich ludzi: ” Czuł, jak nerwy ściskają mu żołądek. Pomimo chłodnego wiatru był zlany potem. Znał już te symptomy. Pojawiały się zawsze, gdy musiał kogoś zabić.”” Kochał ten oddział strzelców alpejskich ponad wszystko…”
Bohaterów „Operacji Leopard” nie sposób nie lubić. Ciekawy zabieg autora, by pokazać wojnę oczami oddziału niemieckiego, działającego na rozkaz Hitlera sprawia, że zaczynamy im…kibicować, wbrew rozsądkowi i historycznej prawdzie. Dostrzegamy w nich przede wszystkim ludzi, którzy kochają, cierpią, odczuwają strach, marzą i planują przyszłość, bez względu na mundur, jaki noszą.
Książka wciąga wartką akcją od pierwszych stron i trzyma poziom do końca, stając się tym samym świetną lekturą na jeden, góra dwa wieczory. Mogą po nią sięgnąć zarówno koneserzy gatunku, jak i czytelnicy, którzy nie czytają powieści wojennych. Zaręczam, że po lekturze „ Operacji  Leopard” zmienią zdanie i sięgnął po kolejne powieści Leo Kesslera.
 Scenariuszowy sposób opisywania zdarzeń, zamienia tekst w żywy obraz, przesuwający się przed oczami czytelnika niczym dobry film akcji. Nie brakuje w książce elementów humorystycznych: Jak przechytrzyć upartego muła czy doprowadzić do finału akcję „Koń Trojański”. Znajdziemy w niej przyjaźń, hart ducha, szlachetność, odwagę i okrucieństwo wojny. Wszystko wyważone, spójne, logiczne, bez górnolotnych myśli, prawdziwe, czerpiące z życia szeregowego żołnierza. Sam autor określał je żartobliwie „Pif-paf, krew i strach” (Bang-bang, thrills-and-spills ). Napisał ich ponad 350, w tym 70 książek, z interesującej go literatury faktu.
Przyznaję tej pozycji w skali jeden do dziesięciu, maksymalną liczbę punktów. Świetna w swojej kategorii. Polecam wszystkim, życząc przyjemnej lektury.


Pijana wojna

„Pijana wojna” Kamila Janickiego, ukazała się w serii WOJNA ŻYCIE CODZIENNOŚĆ, i jest pozycją zasługującą na uwagę. Zawsze interesuje nas to, co dzieje się na zapleczu, ale nie każdy decyduje się te kuluary przeczesać. W „pijanej wojnie” poznajemy kulisy światowego teatru wojny podane na tacy, a raczej w kieliszku… Czytając ją uświadamiamy sobie, jak prawdziwe są spostrzeżenia autora o tym, że niemal we wszystkich wspomnieniach z czasów wojny, pojawia się wątek „picia”, czy to w oddziale partyzanckim, na froncie, okopach czy kantynie. Nie zwracamy na to na ogół uwagi, co potwierdza fakt, że tak jak bohaterowie wojennego czasu uznaliśmy obecność alkoholu za coś zupełnie normalnego. „ Pijana wojna” to potwierdza i pokazuje ten czas takim, jaki był.
„ Bogactwo” funkcji, jakie pełnił alkohol czasem oszałamia. Nie był, jak się okazuje, jedynie środkiem na stres i chwilową poprawę nastroju, lecz także w wielu wypadkach lekarstwem, walutą a nawet materiałem zbrojeniowym. O zawrót głowy przyprawiają przepisy mikstur, którymi się raczono: „Messerschmitt” preferowany przez lotników, czy „ Ładunek wybuchowy” pilotów bombowców.
 „Pijana wojna” powstała w oparciu o wspomnienia i relacje żołnierzy różnych zbrojnych formacji rodzimych, jak i obcych, walczących w jednym szeregu i po obu stronach barykady. Zaskakujący jest fakt, że podejście do „picia”, mimo różnic politycznych, wojskowych, strategicznych czy jakichkolwiek innych niewiele się od siebie różni. Można uciec się do stwierdzenia, że pili wszyscy, jak jeden mąż ( i nie tylko …) i jak front długi i szeroki.
Książka została wzbogacona o ciekawe zdjęcia i anegdoty, okładka z sympatycznymi żołnierzami, wznoszącymi toast przy stoliku ustawionym w środku gruzów miasta, odzwierciedla jej tematykę. Autor zamieścił na początku ciekawą dedykację : Mojej Oli, która z trudem bo z trudem, ale znosi męczące życie żony historyka… To prawda, czasem trudno jest z historykiem wytrzymać i wie to najlepiej, ta druga połowa, ale powiem, że warto się przemęczyć, inaczej nie powstały by książki podobne do tej. Styl lekki, dobrze się czyta i dla osób, które po nią sięgnął, nie będzie to czas stracony. Polecam wszystkim. Przyznaję 10 na 10 punktów, za odwagę, z jaką autor sięgnął do traktowanego po macoszemu zagadnienia. I zaznaczyć trzeba, że choć tematyka „radosna”, nie gloryfikuje w żaden sposób pijących, nie usprawiedliwia ich, ani nie potępia. Jest to spojrzenie obserwatora i takim pozostaje.


Władca Wilków

„Władca wilków”, słowackiego pisarza Juraja Cervenaka, to kawał dobrej powieści fantasy, a właściwie jej preludium. „Władca wilków” rozpoczyna serię przygód „ Czarownika i pewnego ironicznie usposobionego wilka”, jak mówi o swojej książce sam autor.
Ciekawa jest historia, powstania serii o przygodach Czarnego Rogana. Juraj Cervenak przyznaje, że był pod wrażeniem prozy mistrza Sapkowskiego i zrezygnował swego czasu z kończenia powieści, której bazą była mitologia skandynawska, na rzecz słowiańskiej. Mnie osobiście bardzo ten wybór odpowiada i myślę, że innym czytelnikom także. Mam wrażenie, że literatura fantasy niezmiernie by zyskała, gdyby oderwała się na jakiś czas od wszechobecnych wampirów a nasi pisarze sięgnęli po bardziej swojskie klimaty, tak jak zrobił to Juraj Cervenak – wszak wywodzimy się z jednego słowiańskiego pnia, o czym niestety zapominamy. Można by uciec się do znanego powiedzenia, „cudze chwalicie, swego nie znacie”, a Sapkowski tak pięknie wskazuje drogę. Szkoda, że tak niewielu nią podąża.
Książka należy do nurtu fantasy historycznego. Bardziej fantasy, ale nie jest to zarzut. W końcu nie o to chodzi, żeby wtłaczać na siłę historyczne fakty. Nota autora i nawiązanie do walk dwóch wojowniczych plemion, w zupełności oddaje historyczny klimat powieści. Jest tutaj najwięcej mitologii, i to także bardzo dobrze. Właściwie, jest tu wszystko, czego oczekuję po książce tego typu, gdy biorę ją do ręki: Okładka, która oddaje jej klimat, wartka akcja, która nie pozwala ani na chwilę się nudzić, mocno zarysowani bohaterowie, cel do którego dążą i przeszkody, które muszą nieustannie pokonywać.
Wiele opisów jest dość brutalnych, lecz takie były realia czasów, w których toczy się akcja tej książki. Walkę toczą ze sobą barbarzyńcy, w dodatku obdarzeni nadnaturalnymi mocami, stąd nie należy się temu dziwić. Autor wspomina, że okroił znacznie wiele scen, by nadać jej większą płynność: „ Fani krwawych jatek dostaną swoją porcję odciętych głów i wyszarpanych wnętrzności – nie będę jednak się w nich topić.” Za szczere „pogadanie” z czytelnikiem, dodaję kolejny plus. Rzadko się niestety zdarza, by autor, prócz motta, dodał coś od siebie o książce i o sobie. Tutaj ta luka została wypełniona, przez co przybywa sympatii dla autora.
Książkę czyta się bardzo dobrze, właściwie trudno się od niej oderwać. Opowieść płynie wartko, na każdej stronie coś się dzieje. Szczerze polecam wszystkim, a zwłaszcza osobom, które za fantasy nie przepadają, ale lubią historię. Ta książka może sprawić, że zmienią zdanie. Przeczytałam w jedno, ciepłe popołudnie i uznałam, że świetnie spędziłam czas, dlatego przyznaję 10 na 10 punktów. Nie mam uwag.



Carska Roszada

Powieść Melchiora Medarda pt. „CARSKA ROSZADA”, od pierwszych stron ujmuje swoją naturalnością, zarówno języka jak i obrazów wprost z epoki. Akcja powieści toczy się w dziewiętnastowiecznej Warszawie, Kraju Przywiślańskim, jednej z wielu carskich guberni.
Główny bohater, Estar Pawłowicz Van Houten, pomimo tego, że jest carskim urzędnikiem, wzbudza sympatię. Jest czarujący, przystojny, wysportowany, odważny, współczujący, szlachetny…Lubi nowoczesne, jak na te czasy gadżety ( welocyped, aparat fotograficzny ) Zalety można mnożyć. Wad – brak.
Dość wcześnie dowiadujemy się, że Estar Pawłowicz stroni od polityki i ma na jej temat niezbyt pochlebne zdanie. Z sympatią odnosi się do Polaków, „ kibicując” w ten sposób ich zmaganiom. To jedyne odniesienie do sytuacji naszego kraju pod berłem carów. Akcja skupia się na walce policji i carskich urzędników różnego szczebla z przestępczością w Warszawie, przez co ukazani zostali apolitycznie. Rozwiązują sprawy, prowadzą dochodzenia, akcje i aresztowania, a po pracy, szukają rozrywki w lokalach, gdzie przy szklaneczce mocnego trunku, zapominają o męczącym dniu. Jedynie Estar Pawłowicz stroni od tego typu imprez, preferując ożywcze kąpiele w lodowatej wodzie, jazdę na welocypedzie, czy medytacje na słomianej macie.
Autor, jak zaznaczyłam wcześniej, nie posługuje się językiem sztucznym, co jest ogromnym atutem tej książki. Ulice Warszawy tętnią życiem. Wokół przewija się barwny tłum postaci w strojach z epoki, docierają do nas doniesienia z ówczesnej prasy, dochodzi gwar rozmów, otaczają damy w powłóczystych sukniach i ciasnych gorsetach, panowie w melonikach, widzimy przedstawicieli wielu klas społecznych od ludzi z pozycją i dobrze sytuowanych po biedotę i pospolitych rzezimieszków. Poruszamy się po ulicach Warszawy pieszo, dorożką, karocą lub na welocypedzie – do wyboru.
W książce nie brakuje szeregu „kobiecych” akcentów: Piękna doktor Zofia, krojąca zwłoki bez cienia mdłości. Żona – męski bokser, sprawiająca nieposłusznemu mężowi dotkliwe rany, których ślady tuszuje jej własnym pudrem. Kobieta – szpieg, uwodząca wszystkich mężczyzn, bez wyjątku ( przepraszam - z wyjątkiem twardego van Houtena).
Na okładce tytułowej czytamy: „ Carska roszada”, to opowieść sensacyjna, momentami romansowa, częściej zagadkowa, niekiedy erotyczna” i wszystko to prawda. Gdy w sensacyjno – kryminalny wątek wkrada się romans, na przekór utartym schematom, inicjatywę przejmuje kobieta. To ona, dostrzega w tłumie naszego bohatera, zakochuje w nim i postanawia zdobyć. Jej fizyczny pociąg do kobiet, nie jest przeszkodą, choć autor sugestywnie i bardzo obrazowo maluje erotyczne zbliżenie dwóch kochanek.
Nie brakuje na kartach książki mocnych, „trupich” opisów, które w powieściach tego typu są jak najbardziej uzasadnione. Autor nie przesadza i nie obdarza nimi na każdym kroku. Jeśli ktoś „niezbyt lubi” tego typu opisy, może je zgrabnie przeskoczyć i czytać dalej, bez szkody dla całości.
Postać głównego bohatera zapada w pamięć na podobieństwo słynnych powieściowo - ekranowych detektywów i aż się prosi o więcej kryminalnych spraw z jego udziałem. Autor zamyka powieść dość stanowczo, jakby nie chciał podejmować następnego wątku kryminalnego z udziałem detektywa. Może jednak, w obliczu czytelniczych nalegań – a nie mam wątpliwości, że takie będą - zmieni zdanie. Postać Estara Pawłowicza, stworzona na potrzeby „Cesarskiej Roszady ” z powodzeniem mogłaby zaistnieć w innych książkach o podobnej tematyce.
Okładka, fotografie i mapa Warszawy opisana bukwami, doskonale oddają klimat powieści. Rozdziały rozpoczynają obrazowe myśli i aforyzmy. Fragmenty artykułów prasowych, są także ciekawym zabiegiem fabularnym, co podnosi jeszcze bardziej autentyczność tego, o czym czytamy.
 Jedynym minusem, który dostrzegam jest zdecydowanie za szybkie tempo powieści. Nie miałam czasu na „rozsmakowanie” się w zagadkach i odczuciu przysłowiowego „dreszczyku”. Może jest to „wina” lekkiego języka powieści, którą – co trzeba przyznać - bardzo dobrze się czyta.
Jako powieści kryminalno – szpiegowskiej przyznaję 9 na 10 punktów. Ten mały minus za…pośpiech. Polecam wszystkim. Świetna lektura na każdą porę roku.


Oficerowie i dżentelmeni

„Oficerowie i dżentelmeni… Życie prywatne i służbowe kawalerzystów Drugiej Rezczpospolitej” Piotra Jaźwińskiego to lektura godna polecenia zarówno dla pasjonatów tematu, jak i każdego, mniej wtajemniczonego czytelnika. Osobiście polecam ją amatorom genealogicznych poszukiwań, którzy posiadają w swoich rodzinnych archiwach zdjęcia pradziadków, żyjących w burzliwych czasach międzywojnia.
Wplecione w tekst humoreski, anegdoty i wspomnienia kawalerzystów stanowią z nim integralną całość i są wielkim atutem tej książki. Czytając, bez trudu ożywimy przystojną postać z fotografii – mężczyznę o nienagannym wyglądzie, ognistym spojrzeniu i mniej lub bardziej sumiastym wąsiku.W ten sposób czytelnik ma niepowtarzalną okazję zanurzyć się w sienkiewiczowskie scenerie, zachwycić Kresami i celebrować piękno przyrody, pędząc nieomal na grzbiecie wiernego siwka.
Nie wiem jak inni, ale ja na hasło „ułan” widzę dwie postaci: mężczyznę ( jak wyżej)  i konia. Jeździec i koń. Jeden nie mógłby istnieć bez drugiego: „Wszystkich oficerów kawalerii bez względu na wiek i stopień obowiązywała żelazna zasada : W warunkach polowych najpierw muszą być oczyszczone, napojone i nakarmione konie, po nich doprowadzano do nienagannego stanu broń i rynsztunek, potem karmi się ułanów i dopiero wtedy oficer może pomyśleć o sobie. Żadnych odstępstw od tej zasady nie tolerowano.”
„ Konie dożywały swoich dni na swoistej emeryturze, otoczone miłością, szacunkiem i troskliwą opieką.” Były wizytówkami każdego pułku. Na ich głowach widniały jego barwy. Koń nie uniknął noszenia maski gazowej, kojarzył znajomy sygnał trąbki nawet na emeryturze i niejednego ułana wyciągnął z opresji. Najstarszym zwyczajem w polskiej kawalerii, było dzielenie się w Wigilię Świąt Bożego Narodzenia opłatkiem z końmi. Czyż mogło być inaczej?
Naszym kawalerzystom towarzyszył także ciekawy przesąd, który przytacza autor: „Przy wyborze wierzchowca, uważnie spoglądano na jego kończyny. Jeżeli wszystkie były białe – brakowało chętnych na konia, ponieważ uważano, że jest pechowy i zwiastuje jeźdźcowi niepowodzenie. Unikano też klaczy.” Co zatem z najsłynniejszą klaczą II Rzeczpospolitej? Oto jej opis zaczerpnięty z Wikipedii: „Kasztanka była niewysoką (ok. 150 cm w kłębie), szlachetną klaczą o maści jasnokasztanowatej z białą łysiną i czterema nierówno białymi nadpęciami…” A zatem wzorcowo „pechowa”. Nie dość, że klacz, to jeszcze z czterema białymi kończynami! Piotr Jaźwiński zagadnienia tego nie wyjaśnia, jednak odpowiedź nasuwa się sama: Najwidoczniej Piłsudski nie był przesądny, a jego wierna Kasztanka była wyjątkowa. Był jednak jeden „przesądny ” artysta, który pod siodłem Marszałka zamiast klaczy, namalował ogiera. Pamiętam jak dziś wnikliwe„ oględziny” ilustracji w książce do historii, przeprowadzone w podstawówce w powyższym temacie…
 Kawalerzysta kierował się w codziennym życiu zasadą: PATRIOTYZM to OBOWIĄZEK. „Nigdy nie kłamał. Zawsze dotrzymywał słowa. Nigdy nikogo i niczego się nie bał.” Istniało w II RP 40 pułków kawalerii polskiej z podziałem na szwoleżerów w okrągłych czapkach angielskiego wzoru oraz ułanów i strzelców konnych w rogatywkach. Jak wszędzie, tutaj także byli „lepsi” i „gorsi”. Kawalerzyści wywodzili swój rodowód od rycerzy. Piechota – od giermków i ciurów. Lepiej było także być szwoleżerem niż ułanem, czy nie daj Boże strzelcem. Dogryzano sobie wyśpiewując rymowane strofki, których autorami byli m.in. K.I. Gałczyński, J. Tuwim, J. Lechoń czy nieoceniony Wieniawa – Długoszowski. Przytoczę jedną z nich na zachętę: „ Prawdę mówiąc między nami, strzelcy nie są ułanami. Rzecz to jest ogólnie znana, strzelec w d… ma ułana.”
Nie inaczej przedstawiał się „konflikt” pomiędzy awstryjcami ( „also po temu) i prawosławnymi ( „ nu…wot panowie). „ Oficerów wywodzących się z armii rosyjskiej cechowała brawura, rubaszność i szczerość, lecz także dość swobodne traktowanie dyscypliny.” Dokładnie odwrotny był stosunek służbistów z CK Armii. „ Jest tyle piękne zawody – przemawiał do młodych kadetów awstryjec, płk. Peten - Ksządz. Dohtór. Włoży w d…. dwa palce i bierze za to dziesięć koron. Aber um Gottes Willem, warum Kawallerie?” No właśnie – dlaczego? Autor nie daje nam gotowej odpowiedzi na to pytanie. Każdy czytelnik ma szansę, zrobić to samodzielnie.
 Mocna głowa, inteligencja, humor, fantazja i ciężka, pełna wyrzeczeń służba, składają się na wielowymiarowy obraz polskiego kawalerzysty. Nawet w obliczu wrześniowej klęski polscy oficerowie „potrafili postępować i zachowywać się godnie|”. Ja dodałabym jeszcze – godnie wyglądać: „ I nie był to pochód brudnych, zakurzonych desperatów – pisze autor, kreśląc obraz z 26 września 1939 roku – „To była prawdziwa defilada. Wszystko lśniło czystością, przepisowo stroczone siodła, dopięte rzędy końskie, wyczyszczone do połysku metalowe części.”
W tym miejscu pozwolę sobie na małą dygresję. W książce Witolda Szolgini „Pudełko Lwowskich wspomnień pełne”, autor przedstawia szarą codzienność lat sowieckiej okupacji, z niesmakiem i obrzydzeniem odtwarzając w pamięci obraz typowego oficera Armii Czerwonej. Podsumowując pisze: „ Wspominaliśmy wówczas przedwojennych polskich oficerów – eleganckich, o nienagannej wojskowej postawie i o wzorowych manierach.” Nawet nie próbuję wyobrazić sobie żalu, oburzenia i goryczy, która towarzyszyła Polakom na zajętych przez Sowietów ziemiach. Odebrano im wszystko. W zamian musieli patrzeć na krasnoarmiejskich „ oberwańców w burych, wystrzępionych szynelach  i z karabinami na sznurkach.”
Ułani, ułani, malowane dzieci…  – na kartach książki Piotra Jaźwińskiego, błyszczą w całej krasie. Autor wiele uwagi poświęca umundurowaniu i kosztach związanych ze służbą, które każdy kawalerzysta pokrywał z własnej kieszeni. Książka jest bogato ilustrowana fotografiami, szkoda tylko, że są czarno – białe.  
Nie będąc znawczynią tematu, dowiedziałam się bardzo wiele interesujących rzeczy o polskiej kawalerii, zwyczajach, uzbrojeniu, strukturach i codzienności uchwyconej „od kuchni”. Wiem już, do czego odnosiła się zasada trzech K, której patronował Wieniawa – Długoszowski, jak wyglądał egzamin ze sprawności fizycznej, dlaczego „cukani” wyglądali dnia św. Barbary, na czym polegała „stukułka”, skąd przywędrowały "żurawiejki” i co miały wspólnego „Treny” Kochanowskiego z wojskowymi taborami. Nie raz szczerze rozbawiły mnie dialogi i sytuacje, zaczerpnięte z kawaleryjskich wspomnień, oraz zabawne przezwiska, którymi ochrzczono wielu oficerów: Byli wśród nich: Topsik, Dżygit Ostra Saszka, Siemion dubowyje jajca, Kocio wel Księcio, Pietia, Serwus Bóg czy Dureń Matki Boskiej. Dlaczego takie a nie inne? O tym ciekawie i z humorem w książce.
 Cenne są również praktyczne porady dla panów, m.in. przepis na szybkie i skuteczne przywrócenie się do „stanu używalności”: „ Po najbardziej szalonej, trwającej do bladego świtu popijawie, oficer miał się rano pojawić w swej jednostce punktualnie, co do minuty, a wyglądać miał tak, jakby przez całą noc nie wypił ani kieliszka.” Z przepisu na tzw. „polską ostrygę” korzystałem wielokrotnie i zawsze z pozytywnym skutkiem – wspomina jeden z dżentelmenów - muszę przyznać, że mikstura ta świetnie mi robiła i w swoim pokoju miałem w zapasie ingrediencje potrzebne do jej sporządzenia.” ( Przepis, na stronie 210! )
Po książkę mogą także sięgnąć panie, zgodnie z przysłowiem: „ Za mundurem panny sznurem.” Romantyczny, szarmancki i czarujący obraz polskiego ułana, z powodzeniem zastąpić może w długie, jesienne wieczory, niejeden Harlequin.
Książka napisana została lekkim, gawędziarskim stylem, który stanowi główny jej atut. W moim odczuciu nabiera jednak właściwego rozpędu dopiero od 113 strony, gdy wkraczamy w rozdział III. Nieco nużyć może rozdział I, w którym autor oddaje się dość szczegółowym rozważaniom na temat „ być albo nie być dla lancy w uzbrojeniu kawalerzysty. Podobnie rozdział II. Oba, z powodzeniem mogłyby zamykać tę opowieść, niekoniecznie ją rozpoczynać. To jedyny mankament, który w tej książce odnalazłam.
„ Oficerowie i dżentelmeni...”, to książka godna poznania i polecenia! Na jej kartach pełnego znaczenia nabierają słowa, niezmiennie popierane czynem: HONOR, TRADYCJA,TOLERANCJA, WIARA OJCÓW. Wszystko to, czego – mam wrażenie – nie ma już w naszych czasach, a o czym warto pamiętać, mówić, dyskutować i przede wszystkim pisać. Z zadania tego doskonale wywiązał się autor, Piotr Jaźwiński. W skali 1do 10 przyznaję tej pozycji 8 punktów. Liczę po cichu na to, że autor zagłębi się kiedyś w tematykę bliskiej mojemu sercu i wciąż niezbadanej przeze mnie należycie granatowej, przedwojennej policji i ujmie jej dzieje w sposób podobny do powyższej książki. Tego sobie, autorowi i czytelnikom szczerze życzę.


Crimen

„Crimen” Józefa Hena ukazała się po raz pierwszy w 1975 roku, jako opowieść jarmarczna. Data dla innych data mało istotna, dla mnie ważna. Ja i „Crimen” ujrzałyśmy światło dzienne w tym samym niemal czasie. Żałuję, że nie sięgnęłam po nią wcześniej, ale z drugiej strony, dobrze się stało. Młodsza wiekiem i doświadczeniem, nie odebrałabym jej z należytą uwagą i zrozumieniem, na jakie niewątpliwie zasługuje. Cieszę się również, że nie widziałam także jej ekranizacji, w reżyserii Laco Adamika. Bogusław Linda jako Tomasz Budnicki? Myślę, że to trafna obsada. Trwam jednak od lat na stanowisku, że najpierw należy przeczytać, dopiero potem oglądać, jeśli w ogóle. Nasza wyobraźnia jest przecież najwspanialszym reżyserem.
„Crimen”, to powieść kunsztowna, którą czyta się jednym tchem. Historia młodego szlachcica, który złamany wojennymi przeżyciami, wraca po latach w rodzinne strony, oplata czytelnika na podobieństwo bujnego bluszczu – złapiesz jeden listek, już jesteś stracony dla codziennych spraw. Od tej chwili, przedzierać się będziesz wraz z nim, przez labirynt podejrzeń, domniemań a czasem wręcz pewności, że oto coraz bardziej zbliżasz się do zdemaskowania zbrodniarza, wyjaśnienia tytułowej zbrodni. Nic bardziej mylnego… Do ostatniej strony, a jest ich dokładnie 468, nie daje nam autor najmniejszej szansy na to, by trafnie wskazać zabójcę. Próbowałam – nie przeczę, lecz się nie udało. I dobrze. Do ostatniej strony nikt nie zdoła prawidłowo obstawić winnego zbrodni i jest to ogromnym atut tej książki.
„Crimen” to powieść sensacyjna, osadzona językowo, historycznie i obyczajowo w XVII wiecznej Polsce. Na ówczesnych południowo- wschodnich terenach potężnej jeszcze Rzeczypospolitej, poznamy i pokochamy wyrazistych bohaterów, tętniącą życiem fabułę, przyrodę i świat odległy, który od pierwszych stron „weźmie nas w jasyr”, a po przeczytaniu wyda się bliższy, niż mogliśmy sądzić. Odwiedzimy ziemię sanocką, dotrą do nas wieści z Zamojszczyzny i Podola, poznamy życie i filozofię szlachciców ( godnych i tych mniej), magnatów, rycerzy wyklętych mocą wyroków i takich, co wybrali ją z własnej woli, innowierców i prawowiernych, chłopów, co wbrew wszystkiemu kochają życie i wielmożów, często owym życiem zmęczonych. Tatarów, Ormian, Żydów i Arian. Będzie także miłość, i duchowa, i ta cielesna, która rządzi zmysłami, odbiera jasność widzenia, krępuje serce, wpływając na nasze losy.
„Crimen”, to książka głęboka, pełna przemyśleń i refleksji nad ludzkim losem. Przemyśleń, które nie ciążą, nie puszą się, lecz nadają jej głębszy sensu. Nie jest to opowieść o samej zbrodni, lecz przekrój ludzkich wyborów i tego, co z sobą niosą. Oto cytat: „ Trzeba umieć podeptać w myśli wszystko, co zastane. Dopuścić zwątpienie, zbadać czy fałsz nie dotyczy rzeczy najważniejszych. Powiedzieć sobie- jeśli tak jest, to będę inny niż wszyscy. Przeciw owczemu pędowi. Samotny będę. Ale do prawdy dotrę…”
Ze wstydem przyznaję, że dotąd żadnej książki Józefa Hena nie przeczytałam. Teraz już wiem, ż to się zmieni. Na początek, dotarłam do interesującego wywiadu w archiwach Gazety Wyborczej pt. „Lekkie swędzenie sumienia.” Nie wiem czy trafnie, jednak odnalazłam na splątanych, życiowych ścieżkach autora „Crimen” : Urszulkę, Nastkę- Jewkę, Ligęzę, brata Gabriela, Tatara Rachmeta, ale najwięcej Tomasza Błudnickiego – rycerza niezłomnego, szlachetnego, o pięknym wnętrzu, który ucieka przed wojną, nie mogąc pozbyć się jej krwawego piętna. Bo oto, nawet po długich latach wojennych upokorzeń, choć postanowił, że wyrzeknie się jej, może nawet zapomni, ona trwa przy nim na przekór wszystkiemu, stając się codzienną towarzyszką życia. Nie ma przed nią ucieczki. Taka bowiem jest wojna. Nie liczą się dla niej czasy. W każdej epoce mamy zbrodniarzy i ludzi, zbrodnię potępiających. I taka właśnie jest „Crimen”, powieść, w której autor próbuje się z tym okrutnym czasem rozliczyć.
 Pisząc Crimen, żyję równolegle drugim życiem (…) A kiedy wprowadzę do tej mojej krainy czytelnika, będziemy mieć tę nową przestrzeń jako obszar wspólny i wspólnych znajomych.” I jak z takiego zaproszenia nie skorzystać? Podobieństwo pomiędzy przeżyciami autora i Tomasza Błudnickiego jest największe w moim odczuciu w umykaniu śmierci. Żyją obaj, chociaż w trudnych i niebezpiecznych czasach, to jednak, mimo wszystko, pod szczęśliwą gwiazdą. Jeżeli szczęściem nazwiemy życie.
Mama Józefa Hena po przeczytaniu „Crimen”, powiedziała do syna: „ Piszesz jak Rej.” Ja dodałabym od siebie – jak Sienkiewicz . Kraszewski. Po prostu - jak Hen – z sercem, pasją i lekkością, choć epoka niełatwa i język staropolski. Polecam wszystkim, którzy nie lubią ani Sienkiewicza, ani tym bardziej Kraszewskiego i historycznych książek w ogóle. Jestem pewna, że gdy sięgnął po „Crimen”. Opowieść sensacyjną z XVII wieku, zmienią zdanie.
Książka została starannie wydana, nakładem Instytutu Wydawniczego „Erica”. Intrygująca okładka, twarda oprawa – idealna na prezent. Nie musze się zastanawiać, ile przyznać jej punktów w skali od 1 do 10. Oczywiście 10. Nie znajduję w tej powieści nawet grama niedociągnięcia, wady czy pustosłowia. Każdy wers jest celowy. Opowieść wciąga, trzyma w napięciu, rozbudza ciekawość do ostatniej strony. „Crimen” rozpoczyna i kończy zdanie: „ Nadszedł ów człowiek od północnej strony, od wąskiej uliczki, co ją rymarze zajmowali. (…) Idąc oglądał się zdziwiony…”. Można więc z Tomaszem Błudnickim wejść raz jeszcze na karty powieści i chyba z tego zaproszenia ponownie skorzystam. Życzę wszystkim czytelnikom dobrej lektury, bo wiem, że taka właśnie będzie.